Выбрать главу

A tam pusto, nie ma żywej duszy, a widoczność dobra. Dlatego Jegor nie chciał za bardzo się wysuwać. Pozostał na końcu bocznej ulicy. Patrzył, jak Wasser idzie na plac Trubny, i żeby nie tracić czasu, szybko tarł pasek o narożnik domu. Chyba Meduzo już zostało.

A – dalej, myślał sobie lejtnant, zrobię tak. Pobiegnę teraz w dół na plac. Zobaczę, gdzie skręci Wasser. I zadzwonię z automatu do szefa.

Cholera, ależ mu dokuczył ten przeklęty pas!

Dorin zaparł się łokciami o ścianę, naparł skórzanym, wąskim już paskiem na krawędź muru, zebrał wszystkie siły stęknął i gwałtownie nacisnął.

Ale wyszło całkiem inaczej.

Czy to pas trzymał się na ostatniej nitce, czy też sił Jegorowi zostało więcej niż potrzeba, bo skóra nagle pękła, a lejtnant z rozpędu huknął czołem o narożnik domu.

Przed oczami najpierw błysnęło mu jasne światło, a potem od razu zgasło, i zrobiło się całkiem ciemno.

* * *

– Tylko popatrz, łobuzie, jak będziesz dalej łapać dwóje, to zostaniesz takim obdartusem – powiedział gdzieś w górze kobiecy głos.

Jegor otworzył oczy i zobaczył nad sobą jakąś grubą babę z głową w drobnych loczkach, a obok niej dwunastoletniego chłopca. Kobieta patrzyła z obrzydzeniem, chłopiec – z lękliwą ciekawością.

Potem mamusia szarpnęła synka za rękę i oboje zniknęli z pola widzenia Dorina; została tylko ściana domu, biegnąca hen, do góry, w błękit nieba.

Jegora głowa bolała od uderzenia w mur, na czole zaschła mu krew.

Jegor podniósł się nieco i stwierdził, że leży na chodniku. Pora już nie taka wczesna, słońce świeci mocno. Co chwila mijają go ludzie, złym okiem spoglądając na oberwańca z rozbitą gębą. Jedni się tylko krzywią, inni kręcą głowami, a jeszcze inni się mądrzą. Ludzie w Moskwie, jak wiadomo, nie miną człowieka obojętnie, choć nie o współczucie tu chodzi. Po prostu lubią reagować na przejawy aspołecznych zachowań.

A reakcje były następujące:

– Patrzcie, od rana zalał pałę.

– No co, bohaterze, ranek mądrzejszy od wieczora?

– Boże, kiedy wreszcie władza radziecka weźmie się za tych pijusów?!

– Wstyd, obywatelu. Na ulicy w takim niehigienicznym stanie? Jesteście źródłem infekcji!

Złorzeczyli, ale się nie zatrzymywali. W końcu to ranek, wszyscy mają swoje sprawy.

Wreszcie znalazła się babka, która nigdzie się nie śpieszyła. Widząc, jak Jegor się podnosi, wsparty o ścianę, jak potrząsa głową, żeby oprzytomnieć, splunęła.

– Tfu, ty szmaciarzu. Żyć ludziom nie dajecie. Zaraz pana władzę zawołam, to cię do cyrkułu odstawią.

I podreptała w dół, na plac.

Pomysł babci spodobał się Dorinowi. Posterunkowy to jest to, czego mu potrzeba. Od razu myśli się lejtnantowi przejaśniły. Zamiast iść na Łubiankę, strasząc ludzi po drodze swoim koszmarnym wyglądem, lepiej będzie zadzwonić do szefa z posterunku.

Zdążył tylko odpiąć resztki pasów i otrzeć krew z twarzy rękawem, kiedy znowu ujrzał uświadomioną emerytkę. Prowadziła za sobą milicjanta w białej letniej bluzie, groźnie wykrzywiającego wielką gębę.

Dorin zaraz wyszedł mu na spotkanie. Nachylił się i wyszeptał tamtemu do ucha:

– Towarzyszu, jestem z Organów. Gdzie macie posterunek? Daleko? Pilnie zawieźcie mnie do telefonu!

Posterunkowy cofnął się ze wstrętem.

– Gdzie się pchasz, śmieciu? Nie dosłyszał, czy co?

Obok przystanęło kilku ciekawych obywateli, staruszka kręciła się tuż obok, a sprawa była delikatna.

Jegor chwycił niepojętnego milicjanta za łokieć, i znowu przysunął się do jego ucha:

– Towarzyszu, czas jest cenny. Nie zwracajcie uwagi na to, że jestem w takim stanie, właśnie wypełniam odpowiedzialne…

– Won z rękami! – rozdarł się funkcjonariusz. – Bluzę mi zapaćkał, ścierwo!

I tak pchnął Dorina w pierś, że ten ledwie się utrzymał na nogach. Ale milicjantowi i tego było mało. Kopnął natrętnego pijaczynę w biodro i chciał jeszcze poprawić, ale tego Jegor już nie ścierpiał. Uchylił się od kopniaka, skoczył naprzód i walnął chama prawym sierpowym w garbowaną mordę. Właściwie niezbyt silnie, ale stróż prawa runął jak długi na chodnik, aż czapka potoczyła się na jezdnię.

Gapie rozbiegli się momentalnie, a jakiś wyrostek w trykotowej koszulce krzyknął:

– Ale przyłożył glinie w baniak! Dyla, brachu, póki cię nie zgarnęli!

Rada była bardzo na czasie.

„Glina” rozpaczliwie dął w gwizdek, a ze wszystkich stron już pędzili mundurowi.

Teraz już na pewno go nie wysłuchają. Stłuką i ledwie żywego wsadzą do mamra, a potem siedź, człowieku, nie wiadomo jak długo.

Dorin skoczył w lewo, w prawo i postanowił, że zwieje przez ogrodzenie, na drugą stronę bulwaru. Tam, w bocznych ulicach, łatwiej uwolnić się od pogoni. Poza tym kierunek był odpowiedni, w stronę Łubianki.

Bez namysłu zeskoczył z chodnika na jezdnię, nawet się nie oglądając. A należało. Z góry bowiem, od strony Srietienki, pędził bulwarem długi, odkryty, błyszczący lakierem gaz 61-40. Tylko to, że kabriolet miał dobre hamulce i nowe opony, uratowało Dorina od śmierci albo ciężkiego kalectwa.

Rozległ się przeraźliwy zgrzyt, koła nakreśliły na asfalcie dwie czarne krechy, ale zderzenia jednak nie dało się uniknąć. Chromowana maska uderzyła Jegora w bok i nieszczęsny lejtnant potoczył się po jezdni.

Tym razem nie stracił świadomości, ale trzeba było wesprzeć się obiema rękami. Ziemia bowiem zachowywała się bardzo niestabilnie: chwiała się i ciągle zamierzała stanąć dęba. Takie kołysanie nie pozwalało Dorinowi w ogóle patrzeć na boki, ale słyszał to, co mówią ludzie dookoła. Zwłaszcza że nie mówili, tylko wrzeszczeli:

– Gdzie się pchasz, taki owaki synu?! Pod koła?! – wyrzekał piskliwy głos. – Towarzyszu generale, no słowo daję! Towarzyszu milicjancie, widzieliście?!

Znajomy posterunkowy krzyczał także:

– Wszystko w porządku, towarzyszu generale! To on jest winien! Zaraz go zwiniemy! A wam nic się nie stało?

Z chodnika dobiegała gadanina jakichś kobiet. No, krótko mówiąc, cicho nie było.

A potem Jegor usłyszał głos, niezbyt donośny, ale taki pewny i wyraźny, że słychać było każde słowo:

– Ależ to typ rodem z literatury. Maksym Górki, Na dnie, Wiktor Hugo Nędznicy. A ty, Stecenko, lepiej byś tak nie szalał po mieście. Ile razy mam ci mówić?

– Sami jeździcie ostro, a mnie zwracacie uwagę – gadał przez nos obrażony szofer, ale Dorin nie słuchał, tylko odwrócił się, żeby zobaczyć generała. Bardzo znajoma intonacja, jak mu się wydawało. I timbre głosu.

Generał lotnictwa, prawdziwy orzeł, chociaż niewysoki, ale zgrabny. Żółta koalicyjka i złota gwiazda na piersi.

Nie wierząc własnym oczom, Jegor wytrzeszczył je, wpatrując się w swojską twarz bohatera.

– Pietia… To ty?!

Wątpliwości być nie mogło. Któż inny prócz Pieti Bożko tak pociesznie marszczył nos i kiwał się w przód i w tył jak jakiś kogut, przerzucając ciężar ciała z pięt na palce. Chociaż to kiedyś, w szkole lotniczej, wydawało się, że jak kogut, a teraz – przy generalskich lampasach i z gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego na piersi – kiwanie się Pieti wyglądało dostojnie, nawet majestatycznie.

A to dopiero!

Od czasu, kiedy dawni koledzy ze szkoły i służby się rozstali (Pietia trafił do Hiszpanii, Dorin – do Szkoły Specjalnego Przeznaczenia), nie widzieli się ani razu. Listów też do siebie nie pisywali. Z Hiszpanii pewnie nie było łatwo, a kursanci SSP w ogóle mieli zakaz pisywania do znajomych. Tak że stracili się nawzajem z oczu. W pozaprzeszłym roku Jegor widział w „Czerwonej Gwieździe” rozkaz, w którym wymieniano lotników odznaczonych w walkach z Japończykami nad Chałchyn-goł; było tam też nazwisko kapitana P. Bożki. Dorin pozazdrościł mu, oczywiście, ale nie tak znowu bardzo, bo miał wtedy ciekawą pracę, w wydziale niemieckim, i nie podejrzewał, że wydział zostanie wkrótce rozwiązany, a on sam trafi do klubu, gdzie będzie się walił razem z innymi po gębach.