– Jutro do Wodza. Pojedziecie ze mną… Jeśli obaj się mylimy, historia nam nie wybaczy. I nie tylko historia… Ale macie rację… Nie ma co dłużej odwlekać.
Październicyn wstrzymał oddech, bo to „obaj” nie było byle czym. I spojrzał na zegar, mimo woli reagując na słowo „historia”.
Pięć po drugiej. Jedenasty, a właściwie już dwunasty czerwca.
W tej samej chwili na biurku zapiszczał kokieteryjnie aparat bez tarczy – dzwoniła sekretarka.
– …Skąd taki gwałt? – rzucił w słuchawkę niezadowolony Narkom. – Niech przyjdzie potem, jestem zajęty… Aż tak? – Uśmiechnął się. – No dobrze. Jeśli to taka tajemnica, niech idzie do małego gabinetu. Zaraz tam będę.
Mocno uścisnął rękę Październicynowi.
– No, idź. Rano, o ósmej, zadzwonię i powiem, dokąd masz jechać: do mnie tutaj czy prosto na Kreml. Spróbuj się przespać przed jutrzejszą rozmową. Jeśli zdołasz zasnąć. – Narkom uśmiechnął się kątem ust. – Bo ja na pewno nie…
Oczy za pince-nez były zmęczone, policzki obrosły w nocy czarną szczeciną. Nie taki on znowu żelazny, pomyślał Październicyn.
I pojechał do domu – spokojny, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Wziął gorący prysznic, z apetytem zjadł kolację, którą zostawiła mu gosposia, wypił herbatę. Że uśnie, nie wątpił. W ciągu ostatniego ćwierćwiecza życie starszego majora było tak nerwowe, że absolutnie nie mógł sobie pozwolić na takie fanaberie, jak bezsenność.
A zanim zamknął oczy, kazał organizmowi przebudzić się dokładnie za pięć godzin. I ocknął się ze snu za dwadzieścia ósma, zupełnie rześki.
Wszedł pod prysznic (poranny, a więc zimny). Starannie bez pośpiechu się ogolił. Nie jadł, tak jak przed walką.
Starszy major rozumiał logikę działań Narkoma. Przez resztę nocy Szef z pewnością weryfikował informacje, przedstawione przez Październicyna. Można było nie wątpić, że posiada w tym celu własne, alternatywne kanały. Ale o to Październicyn się nie obawiał, wierzył w swoje fakty i wnioski.
Skrobiąc wypukłą czaszkę ostrą brzytwą, starszy major rozmyślał nie o swoim wczorajszym raporcie, ale o porze, którą wybrał Narkom na spotkanie z Wodzem.
Wszyscy wiedzą, że Wódz pracuje nocami, przyjmuje interesantów prawie do świtu. Potem śpi do południa. Decyzja Narkoma, żeby zadzwonić do Wodza o ósmej rano, wzbudziła podziw w Październicynie. Jeśli już rzucać się do przerębli, to chwacko, jednym skokiem. Bezprecedensowa śmiałość takiego telefonu nada rozmowie szczególną, wyjątkową ważność.
Za minutę ósma Październicyn już stał przy telefonie. Miał czapkę na głowie i rękawiczkę na okaleczonej ręce.
Aparat milczał.
Tak minęło dziesięć minut, dwadzieścia, czterdzieści. Za kwadrans dziewiąta starszy major nie wytrzymał i sam zadzwonił do sekretariatu. Odpowiedziano mu, że Narkom jest nieobecny.
Październicyn wahał się, ale w końcu zadzwonił do Narkoma do domu, do willi na ulicy Kaczałowa. Dowódca ochrony, z którym starszy major miał od dawna przyjazne stosunki, odpowiedział, że Szef nie nocował w domu.
To było dziwne. Gorzej niż dziwne – niewytłumaczalne.
Październicyn pomęczył się jeszcze dziesięć minut i pojechał do głównego gmachu, żeby na miejscu czekać na Narkoma.
Z każdą minutą bruzda na czole starszego majora się pogłębiała.
Do gmachu wszedł nie przez bramę numer sześć, jak zawsze, przez główne wejście – tędy było bliżej do gabinetu Szefa, a przy biurze przepustek, koło wewnętrznych telefonów, zaczął czekali interesanci, jedni w wojskowych mundurach, inni w cywilu. Październicyn nie patrzył w tamtą stronę, pogrążony w niespokojnych myślach.
Nagle usłyszał radosny okrzyk:
– Towarzyszu starszy majorze! Szefie!
Odwrócił głowę i nie od razu rozpoznał w chudym, kudłatym osobniku ze zmierzwioną brodą lejtnanta Dorina, który miesiąc wcześniej przepadł bez wieści podczas nieudanej operacji „Wasser”.
Kiedy Dorin zobaczył, że agentka Abwehry, Wasser, nosi mundur czekistki i najzwyczajniej w świecie wchodzi do głównego gmachu, w pierwszej chwili dosłownie stanął jak wryty. Krzyku oczywiście nie narobił i nie rzucił się za nią – tyle rozumu jeszcze mu zostało.
Ale w ogóle miał, jak to się mówi, mętlik w głowie.
Nie ma co, silny ten wywiad niemiecki! Wtrynił swojego agenta na Łubiankę, do sanktuarium radzieckiego państwa. Tyleśmy szukali, szukali nieuchwytnego agenta Wassera, a przez cały ten czas mieliśmy go, to znaczy ją, tuż pod nosem!
Kiedy zaś początkowy wstrząs minął, Jegor podniósł się na duchu. Teraz wszystko wyglądało inaczej. Nie był już żałosnym nieudacznikiem, który przyczłapał tu po kompletnym fiasku powierzonego mu zadania, ale dzielnym wywiadowcą, który wrócił zza linii frontu z wojenną zdobyczą. Proszę, towarzyszu starszy majorze, to jest sławetny agent Wasser. Przesyłka polecona, proszę pokwitować.
Byle nie zgubić jej znowu. A może nie jest stałą pracownicą, tylko wezwano ją z jakiegoś peryferyjnego pododdziału? I szuka potem wiatru w polu.
Potem przyszła mu do głowy myśclass="underline" a co, jeśli wyjdzie inną bramą? Skoro jednak jest z peryferyjnego, to raczej nie.
W każdym razie należało się śpieszyć. Jegor wykręcił raz jeszcze numer Październicyna. Telefon milczał.
Wówczas nabrał śmiałości i zadzwonił wprost do gabinetu Narkoma. Sytuacja na to pozwalała.
– Sekretariat. Słucham.
– Mówi lejtnant Dorin. Muszę pilnie zameldować towarzyszowi generalnemu komisarzowi o bardzo ważnej sprawie.
– Jaki lejtnant? Skąd? – niezadowolonym tonem odezwała się słuchawka.
– Ze specgrupy „Plan”.
Powiedział to i przeraził się: a może specgrupa została tymczasem rozwiązana?
– Dlaczego nie drogą służbową?
– Nie mogę znaleźć towarzysza starszego majora, a sprawa nie cierpi zwłoki. Daję słowo!
Ech, głupio to zabrzmiało, całkiem jak „Słowo pioniera!”.
– Narkoma jeszcze nie ma. Zadzwońcie za pół godziny.
Co tu robić? Jegor w zdenerwowaniu przestępował z nogi na nogę. Nie ma przepustki, nie zna telefonów innych pracowników grupy „Plan”.
Pójść do dyżurnego miejskiego?
E, to oczywiście cała biurokracja. Jegor wygląda przecież podejrzanie – mało to pomyleńców przychodzi do dyżurnego przez cały dzień? Zanim wytłumaczy, o co chodzi, zanim potwierdzą jego tożsamość, Wasser przez ten czas może po prostu odejść.
W powieści Piotr Pierwszy pisarza Aleksego Tołstoja czytamy, jak w dawnych czasach każdy człowiek mógł krzyknąć: „Słowo i sprawa do cara!” – i od razu prowadzono go do Tajnego Urzędu, do najważniejszego diaka. Jeśli człowiek nakłamał albo zawracał organom głowę głupstwami, to biada mu, skórę z niego zdarli. Ale jeśli sprawa była ważna, od razu nadawano jej bieg.
Tak w ogóle Jegor się zawahał: czy ma krzyknąć „słowo i sprawa” (to znaczy, zasuwać do dyżurnego), czy zostać na posterunku i śledzić agentkę.
Los rozstrzygnął to za Dorina.
Przez wysokie drzwi szybkim krokiem wszedł postawny mężczyzna w generalskim mundurze, z małymi wąsami i wydatną szczęką.
Jegor poczuł niesamowitą ulgę i omal nie zapłakał z radości.
– Towarzyszu starszy majorze! Szefie! – a potem już szeptem, dodał: – Ona jest tu!
Gapiono się na nich. Widok był zaiste niezwykły: jakiś wymiętoszony typ w skórzanej kurtce, zawzięcie gestykulując, szepcze coś do ucha przedstawicielowi najwyższego dowództwa. Tamten słucha, a gęste brwi pną się po czole coraz wyżej.
– A idźże ty! – wykrzyknął tylko raz dowódca, jakby nie wierząc temu, co słyszy.
Potem:
– Nie mów!
Kiedy wysłuchał relacji o sprawach najważniejszych, nie tracił czasu na drugorzędne.