– Na bok – powiedział do Dorina skupiony człowiek w marynarce i białej płóciennej czapce. Odsunął lejtnanta od półki, po czym zaczął szybko przeglądać książkę za książką, obmacując i nawet przekłuwając grzbiety.
Jegor podszedł do biurka, gdzie siedziała Pietrakowicz.
Radiostację, którą składał Dorin, oddała sama – po prostu wyjęła spod łóżka torbę na zakupy, a w niej nadajnik. Jak na schowek, niezbyt pomysłowe.
Z szyframi też jakoś marudziła. Powiedziała:
– Są u mnie w notesie, takim granatowym. Gdzie go schowałam? Chwileczkę, zaraz sobie przypomnę.
No i już tak dziesięć minut sobie przypominała. Październicyn patrzył na nią w milczeniu i zaczynał się chmurzyć.
– Na pewno w płaszczu! – Aresztowana poderwała się. Wyprowadzili ją na korytarz, pozwolili pogrzebać w kieszeniach płaszcza, oczywiście pod nadzorem.
– Nie ma… – rozłożyła ręce – Dziwne. Zaraz. Chwileczkę… Wówczas do drzwi ktoś zadzwonił – dwa razy krótko, raz długo.
– Kto to? – spytał starszy major pełnym napięcia szeptem, a jego oczy zwęziły się.
Pietrakowicz też przeszła na szept:
– Oj, to Szurka. Siostrzeniec. Zawsze tak dzwoni. Obiecałam mu pompkę do roweru.
Nie wyglądało na to, żeby dzwonek ją zaalarmował.
– Pompkę? O drugiej po południu? – Październicyn chwycił kobietę dwoma palcami za gardło. – Nie denerwuj mnie, Iraida.
– Nas zawsze zwalniają w południe – zdołała wykrztusić. – A o szóstej z powrotem na służbę. I potem do późna.
Szef rozluźnił palce. Istotnie, liczne komórki, idąc za przykładem naczalstwa, przeszły na podwójny harmonogram pracy: obecność rano i wieczorem, w ciągu dnia przerwa.
– Nie bójcie się towarzyszu, to znaczy obywatelu naczelniku. Będę uczciwie współpracować. Chcę odkupić winę – zapewniła Pietrakowicz, rozcierając szyję.
Zdechniesz, zanim odkupisz, krzywo uśmiechnął się Jegor, kiedy sobie przypomniał butelkę z naftą. Ale oczywiście nie powiedział tego głośno.
Rozległ się kolejny, tym razem niecierpliwy dzwonek.
Szef kiwnął głową.
– No, wierzę ci, Iraidko. A zatem podchodzisz do drzwi, oddajesz pompkę… Ale tak w ogóle… Gdzie ona jest?
– Tu, na półce z kaloszami.
– Oddajesz pompkę i mówisz: „Kąpię się, Szurka. Bierz i zmykaj”. Ramię wysuń przez szparę w drzwiach, nagie.
Pietrakowicz ochoczo kiwnęła głowę. Ściągnęła bluzę.
– Buty! – pokazał Październicyn. Zrzuciła i buty.
Jegor, nie czekając na komendę, przekradł się do przedpokoju i stanął przy drzwiach, tak żeby nie być widocznym, kiedy się otworzą.
Głośno klapiąc stopami po linoleum, aresztowana skierowała się do drzwi. Głowę naprędce owinęła ręcznikiem.
– Szurka, czego się tak rozdzwoniłeś? – zawołała. – Kąpię się!
Jegor czekał, że otworzy drzwi i wysunie się, ale zamiast tego Pietrakowicz przekręciła klucz w zamku, wyjęła go i odrzuciła na bok, a sama jak nie krzyknie:
– Uciekaj, kochany! Uciekaj! Tu jest ko…
W odpowiedzi drzwi huknęły, aż posypały się z nich drzazgi. Na obiciu z dermy pojawiły się brzydkie dziurki; gęsto jedna przy drugiej.
Pach-pach-pach-pach-pach-pach!
Kobietę rzuciło o ścianę, na wieszak. Z góry posypały się ubrania, kapelusiki, rękawiczki.
– Jegor! – rozpaczliwie krzyknął szef z kuchni. – Nie zgub go!
Dorin szarpnął drzwi, ale zamek trzymał mocno, a pełzać po podłodze w poszukiwaniu klucza nie było czasu – ze schodów dobiegł tupot nóg uciekającego.
Wtedy Jegor chwycił klamkę oburącz, szarpnął, ile miał siły – i drzwi wyleciały bez wielkiego oporu razem z połową futryny.
Kiedy lejtnant wyjrzał na podest, nikogo już tam nie było. Jednym skokiem pokonał cały bieg schodów, z rozpędu mocno uderzył ramieniem i piersią o ścianę, ale nie zatrzymał się ani na sekundę.
Dokładnie w ten sposób przebył następny bieg; na niższym piętrze podest był szerszy, więc Dorin jakimś cudem utrzymał się na nogach. Odwrócił się i zobaczył plecy zbiegającego po stopniach mężczyzny.
To były plecy wojskowego – mundur barwy ochronnej, z koalicyjką.
Jegor dał susa trzeci raz, teraz już na barki biegnącego.
Spadł na niego całym ciężarem; uciekinier rąbnął twarzą o ścianę, aż huknęło. Lejtnant wykręcił mu ręce, nie czekając, aż tamten oprzytomnieje.
Pistolet wypadł i z brzękiem obracał się na podłodze z płytek. Ale nieznajomy nie próbował odzyskać broni. Nie wierzgał, nie usiłował rozluźnić uchwytu Jegora. Zamiast tego szarpnął głową w dół i wgryzł się zębami w kołnierz.
Trucizna! – przemknęło Jegorowi przez głowę.
Odchylił prawą rękę i krótko, ale solidnie walnął w mocny, rudawy kark. Cios obliczony na nokaut, ale bez wstrząsu mózgu.
Mężczyzna opadł czołem na posadzkę i znieruchomiał.
Z góry po schodach zbiegała reszta. Jegor nie czekał na nich, tylko prędko obmacał kołnierz zatrzymanego. Pod wyłogiem rzeczywiście coś było, chyba ampułka.
– No, Dorin, to nie był skok, ale lot sokoła – powiedział starszy major, przysiadając obok w kucki.
Z mieszkań na różnych piętrach wybiegli ludzie. Jakżeby inaczej? – i strzelanina, i krzyki, i łoskot.
– obywatele! Natychmiast powróćcie do swoich mieszkań! – wołali członkowie grupy.
A Październicyn się uśmiechał.
– Ano pokaż, kogo zadziobałeś, stalinowski sokole. Ten już na pewno będzie Wasserem. Długo czekaliśmy na to spotkanie.
Jegor także się niecierpliwił. Chwycił leżące bez czucia ciało za ramiona i obrócił.
Zobaczył wyszczerzone usta, zamknięte oczy. Twarz dosyć młodą, obsypaną bladymi piegami. A na malinowych naszywkach trzy belki – kapitan bezpieczeństwa; na piersi błyszczy świeżą emalią Order Czerwonego Sztandaru.
Dobrze jeszcze, że łajdak Orderu Lenina sobie nie powiesił, pomyślał Dorin i spojrzał na Październicyna.
Starszy major już się nie uśmiechał. Palce w rękawiczce nerwowo rozluźniały kołnierzyk.
Wyglądało na to, że szef zna tego kapitana.
Rozdział czternasty
Pokój był całkiem biały: ściany, sufit, firanki, nawet szyby w oknach zamalowano białą farbą. W wysokim fotelu siedział rudy człowiek z obciętym kołnierzykiem, z dziurką w miejscu zdartego z bluzy orderu; był tak mocno przywiązany do podgłówka, podłokietników i nóg krzesła, że nie mógł się w ogóle ruszyć. Jegor patrzył na niego i myślał, że on sam spędził prawie miesiąc w takim mniej więcej stanie. Tyle że z nim nie robiono tego, przez co będzie musiał przejść rudowłosy. Co to właściwie będzie, Dorin jeszcze nie wiedział, ale zawczasu mobilizował się, żeby nie okazać słabości.
Prócz niego i aresztanta w pomieszczeniu znajdowali się: szef, dwaj strażnicy i kierownik Speclaboratorium, doktor Grajworoński, obywatel o bardzo nobliwym wyglądzie, w okularach i z bródką. Jegorowi doktor od razu się spodobał, może dlatego, że przypominał ojca Nadi. Dziwna sprawa: na początku zgryźliwy Wikientij Kiriłłowicz budził rozdrażnienie, a teraz Dorin wspominał go z sympatią. Tam, w Pluszczewie, za zielonym parkanem, był całkiem inny świat, bardzo odległy od prawdziwego życia, ale ogromnie pociągający, nieskończenie też daleki od wszystkiego, co miało się wydarzyć tu, w tym okropnym białym pokoju.
– No, co, Zinowiju Borisowiczu? – niecierpliwie spytał Październicyn. – Czas już, czas!