Выбрать главу

– Chloraloskopolamina. Jeśli chodzi o określony przez pana cel, ten środek się nie nadaje. – Doktor nachylił się, uniósł szpiegowi powiekę. – Trzeba trochę poczekać… Jeśli dobrze zrozumiałem, potrzebne są panu długie i szczere zeznania pacjenta. KS natomiast działa na człowieka zbyt silnie. Funkcje kory mózgowej na tyle są osłabione, że zdolny jest odpowiadać wyłącznie „tak” albo „nie”. Dlatego zastosowałem nasz nowy preparat Cola-S, który rozwiązuje problem szczerości w sposób bardziej radykalny.

– Cola Es?

– Tak. To związek typu fenaminobenzedrynowego. Mówiąc w sposób uproszczony, jego działanie jest wprost przeciwne do efektu chloraloskopolaminy. Nie osłabiamy, ale na odwrót, sztuczce pobudzamy korę mózgu. W rezultacie pacjent wpada w podniecenie i euforię, owładnięty zostaje niepowstrzymaną gadatliwością. W tym stanie jest organicznie niezdolny do kłamstwa, pańskie zadanie polega na kierowaniu rozmowy w odpowiednią stronę. I prawidłowym formułowaniu pytań. Istnieje jedynie niebezpieczeństwo, że pacjent może pana, jak to się mówi, zagadać, nazbyt zagłębić się w temat. Proszę na to uważać i w porę mu przerywać. Widzi pan, seans szczerości do tego stopnia wyczerpuje mózg, że może trwać piętnaście, maksimum dwadzieścia pięć minut – u najbardziej wytrzymałych. Potem pacjent traci świadomość i następny seans możliwy jest nie wcześniej niż po upływie trzydziestu – trzydziestu sześciu godzin.

– Nie szkodzi – powiedział z przekonaniem starszy major. – Na pierwszą rozmowę wystarczy nawet piętnaście minut. Jedno pytanie – jedna odpowiedź. Reszta może poczekać. No jak, chyba już można?

Grajworoński znowu podniósł aresztantowi powiekę.

– Teraz już tak.

I jak nie chlaśnie skutego w policzek! Zaskoczony Dorin aż się wzdrygnął. Wasser poruszył się niespokojnie, zamrugał. Nie miał teraz błękitnych oczu, tylko czarne. Jegor nie od razu zrozumiał, że to źrenice tak się rozszerzyły.

– No, niechże pan rozmawia, proszę. – Doktor dobrodusznie kiwnął głową starszemu majorowi. – A ja pójdę, nie będę przeszkadzał.

– Nie, lepiej niech pan zostanie!

– Pokornie dziękuję. Mnie, kochaneczku, nadmiar sekretów nie jest potrzebny, mam dosyć swoich. A pan znakomicie da sobie radę beze mnie. Jak pacjent zanadto się zagłębi w temat, proszę mu wymierzyć policzek, to go powstrzyma. A jeśli zajdą jakieś nieprzewidziane okoliczności, proszę nacisnąć ten guzik. Od razu przyjdę.

Kierownik laboratorium pośpiesznie skrył się za drzwiami. Październicyn zawisł nad agentem, ujął go za ramiona i głośno, wyraźnie zapytał:

– Kiedy – Niemcy – mają – zaatakować – Związek – Radziecki?

Niemiec wpił się zębami w dolną wargę, jak gdyby chciał pozbawić ją możliwości ruchu. Usta zadrgały, zaczęły się skurcze, wargi się odęły, po czym samorzutnie buchnął z nich potok słów. Widok był okropny.

– O tym nie można mówić. Nie mam prawa. To tajemnica państwowa. Ale powiem panu. Wojna zacznie się za dziesięć dni. Rankiem dwudziestego drugiego czerwca. Wyobraża pan sobie? Za jakieś dziesięć dni wszystko się tutaj zmieni! – pobudzony Wasser zachichotał. – U nas na Łubiance wszyscy zaczną biegać jak oparzone wrzątkiem karaluchy. Wąsaty Wódz i mali wodzowie z grubymi tyłkami zaczną się chować w mysie dziury. Po niebie nad Moskwą zaczną krążyć setki junkersów. Plan ataku opracowali najlepsi stratedzy sztabu generalnego i naczelnego dowództwa. Grupa armii „Północ” uderzy przez kraje nadbałtyckie na Leningrad, grupa armii „Środek” – na Moskwę. Grupa armii „Południe” – na Kijów. Proszę mi rozpiąć pasy, to narysuję.

– Potem – wyszeptał zaskoczony Październicyn. – Nie teraz.

Jegor osłupiał; i po tej strasznej wiadomości, i po tak szybkiej – sekunda przecież wystarczyła – odpowiedzi na pytanie, nad którym tyle czasu biedziła się i specgrupa „Plan”, i wszystkie struktury wywiadowcze Związku Radzieckiego. To ci Speclaboratorium! Brawo, doktorze Grajworoński!

– Miałem rację! – wymamrotał starszy major. – Ledwie dziesięć dni. Nie rozumiem Narkoma…

– Co? – spytał Dorin.

– Pstro. Nie twoja sprawa.

Wasser parsknął śmiechem.

– Zabawne! On panu: „Co”? A pan mu: „Pstro”! Oj, nie mogę…

Zaśmiewał się do łez.

– Dosyć! – Szef wymierzył mu policzek. – Patrzeć na mnie! Kiedy was podrzucili? Jednego nie zrozumiem. Matwieja Kogana zna wielu starych pracowników. Niemal od dziecka! Leżawa mówił, że pana, to znaczy Kogana, sam Mienżyński przyjął do Organów! Jak zdołał pan zostać Matwiejem Koganem? Niech pan odpowie!

– Oj, to bardzo ciekawa historia. – Wasser ochoczo podjął temat. – Tylko trzeba ją długo opowiadać. Pierwszy, od tatusia. Wie pan, kim jest mój ojciec? Nie? Jakże to? Generał Josef von Teoffels, zastępca szefa Abwehry, najlepszy specjalista od spraw Rosji. Dla przyjaciół po prostu – Sepp.

Starszy major wzdrygnął się, a to spowodowało u komandora podporucznika nowy przypływ wesołości.

– Pan zna mojego tatusia! I on pana zna. Jesteście starymi przyjaciółmi!

Starszy major opanował się i przerwał szpiegowi:

– O tatusiu pogadamy innym razem. Niech pan mówi o penetracji.

– Dobrze, ale bez starego Seppa nic z tego nie będzie. Tatuś całe życie zajmował się Rosją. I mnie do tego szykował, od dziecka. Nianię miałem Rosjankę, Arinę Siemionownę, prawie tak samo jak Puszkin. Cha, cha, cha! Nauczyciele domowi też Rosjanie. Oj, żwawy był ze mnie smarkacz. I śmiały. Miałem dwa marzenia. Chciałem zostać marynarzem, żeby pływać po wszystkich morzach. I wywiadowcą, żeby walczyć z rosyjskimi bolszewikami. Dzieci są przecież głupie. Uważałem was za okropnych zbrodniarzy. Dopiero potem zrozumiałem, że wszyscy są dobrzy, i nasi, i wasi. Ale nasi mimo wszystko lepsi. Dlatego że mają zwyczaj co dzień rano myć przed jedzeniem zęby i ręce. No i mniej kradną, to bardzo ważne…

Pac! Na policzku Wassera rozkwitła plama po nowym ciosie.

– O penetracji!

– Tak, tak, proszę wybaczyć! Byłem na pewno najmłodszym szpiegiem w historii wywiadu. Mając lat czternaście, trafiłem do „dzieci Dzierżyńskiego”, zostałem bezdomnym. Kochany tatuś nie pożałował swojego dziecięcia. Wprost z Niemiec, z czyściutkiej willi, przewieziono mnie najpierw do Rygi, potem do Leningradu, i ciśnięto jak szczeniaka na głęboką wodę: płyń albo się utop. Teoffelsowie, wie pan, to rodzina nader specyficzna, z dziwnymi tradycjami pedagogicznymi. O moim przodku, Heinzu von Teoffelsie, który żył w czasach Fryderyka Wielkiego, opowiadają, że…

Policzek.

– O penetracji!

– Przepraszam. Tyle mam do powiedzenia. Nie utonąłem. Wypłynąłem. To była prawdziwa przygoda, spodobała mi się. Trafiłem najpierw do izby dziecka, potem do komuny „Młody Leninowiec”. Przeżyłem tak trzy miesiące, a potem uciekłem. Bezdomni często się urywali, to zwykła sprawa. Ale zazwyczaj dawali nogę do Taszkentu, żeby pogrzać się na słońcu i nawpychać melonów czy suszonych moreli. A ja zwiałem do skrzynki kontaktowej w Leningradzie, skąd przerzucono mnie z powrotem do taty. Zadanie wykonałem, haczyk zarzuciłem.

– Jakie zadanie? Jaki haczyk?

– Naszej komunie patronował sam najlepszy przyjaciel dzieci, towarzysz Dzierżyński. Kiedy zaś jego żelazne serce przestało bić, sztafetę przejął wierny druh i współbojownik Pierwszego Czekisty, towarzysz Mienżyński. Był u nas w „Młodym Leninowcu” na koncercie. A ja, taki miły piegowaty chłopaczyna, popisywałem się przed honorowym gościem. Recytowałem wiersz Majakowskiego, stepowałem, gwizdałem artystycznie. Starałem się, żeby przewodniczący Czeka-OGPU mnie zapamiętał. Pół roku później napisałem do niego wzruszający list. List od wyrostka. Siedzieli nad nim najlepsi specjaliści naszego wydziału rosyjskiego. „Wujaszku Mienrzyński pisze do was ja Mocia Kogan ten sam ktury pamientacie wystempował pszed wami i wyście mi podali renke poklepali po ramiu i dali w prezęcie wietszne piuro a potem powiedzieli rzebym sie dobże uczył…”.