Potem wstał, słodko się przeciągnął, aż zachrzęściły stawy w ciągle jeszcze krzepkim ciele.
– Chociaż nas dowództwo nie ceni, Jegorku, odnieśliśmy dzisiaj wielkie zwycięstwo. Mówimy o tym bez fałszywej skromności. Nie wiem, jak ciebie, ale mnie po takim zwycięstwie przepełnia radość życia. Która potrzebuje ujścia. – Mrugnął niebieskim okiem do Dorina. – Wiesz, o czym mówię? Zaraz zaniosę pakiet do gabinetu Narkoma i znikam. Chodźmy, odprowadzisz mnie do windy.
Wyszli z gabinetu. Październicyn kroczył długim korytarzem, śpiewając o miłości, która ma skrzydła jak ptak. Dodaje sobie otuchy, pomyślał Jegor. A naprawdę jest mu przykro.
– Nawiasem mówiąc, jadę do znanej ci osoby. – Szef uśmiechnął się. – Przekazać pozdrowienia? Widziałeś ją. W restauracji hotelu „Moskwa”.
– Poderwaliście ją? – krzyknął Jegor. – Sprzątnęliście frantom sprzed nosa samą Lubow Sierową?
– Okazała się zresztą wspaniałą kobietą. – Październicyn, nie zwalniając kroku, włożył czapkę i sprawdził, czy prosto siedzi na głowie. – Czuła, namiętna. Może nie za mądra, ale przecież nie będę z nią grywał w szachy. A ty dokąd? Wyglądasz jak z krzyża zdjęty. Pędzisz do swojej Dulcynei? Nie najesz się, nie odeśpisz?
Lejtnant sposępniał.
– Nie mam już żadnej Dulcynei.
– No to dokąd? Pokój w hotelu oddali innemu pracownikowi. Aha, twoja legitymacja leży u mnie w szufladzie biurka. Weź ją, bo ani cię nie wpuszczą, ani nie wypuszczą… Słuchaj, Jegor, to oczywiście świństwo z mojej strony. Po wszystkim, co przeżyłeś… – Starszy major zatrzymał się, niezbyt gorliwie udając, że ma wyrzuty sumienia. – Ale może byś tak podyżurował w moim gabinecie, co? Na wypadek gdyby sam szef wrócił i zaczął mnie szukać. No bo co? I tak nie masz gdzie się podziać.
Pośpisz sobie przynajmniej po ludzku, na kanapie. Jest miękka, skórzana. Do wieczora połazisz sobie, gdzie zechcesz. Idź do stołówki, wpadnij do Lachowa i Grigoriana. Niech się ucieszą, że żyjesz i że wzięliśmy Wassera. O przesłuchaniu sam rozumiesz – ani słówka. Możesz nawet z nimi trochę wypić. Ale przed dziesiątą zero zero bądź na miejscu. – Szef gładko przeszedł z tonu koleżeńskiego na służbowy. – Możesz przysnąć, ale nie śmiej się oddalać. Jeśli Narkom będzie chciał ze mną mówić, zapamiętaj telefon: D-65421. Przyjaciółka Lubki wyjechała na zdjęcia, a nam zostawiła klucze od mieszkania. Niedaleko, w zaułku Bezbożnym. Jakby co, przylecę za dziesięć minut. No, a jeśli się Narkomowi nie przydam, to niech to wszystko… – Machnął ręką ze złością. – Ogłaszam strajk leżący, aż do dwudziestego drugiego.
Starszy major znowu zaśpiewał, teraz już nie o miłości, ale o czerwonej kawalerii, i dał susa do windy. Dorin zaś powędrował z powrotem.
Było dopiero wpół do ósmej. Nieźle oczywiście byłoby wstąpić do Waśki Lachowa, ale cierń, który poruszył się w sercu Jegora, gdy szef wspomniał o Dulcynei, doskwierał mu coraz bardziej.
Numer telefonu szpitala imienia Medsantrudu pamiętał jeszcze od czasu, kiedy dzwonił tam z Kuźnieckiego.
Spacerował przez jakiś czas po gabinecie.
Wreszcie zdjął słuchawkę, wykręcił dwie pierwsze cyfry.
Rozmyślił się.
(Zrobił jeszcze kilka rund po pokoju. Potem (raz kozie śmierć!) szybko wykręcił: Ż-22325.
– Halo. Tu szpital imienia Medsantrudu – odezwał się surowy męski głos.
Pewnie ten sam, który w kwietniu obiecał przekazać Nadi wieść o „delegacji” Jegora i nie dotrzymał słowa.
– Nadieżda Sorin, salowa z chirurgii, jest w pracy? – spytał lejtnant z zamierającym sercem.
Postanowił: jeśli Nadia ma wieczorną zmianę, to będzie znak losu. Do Pluszczewa i z powrotem nie zdążyłby przed dziesiątą, ale na Radiszczewa – bez trudu.
Dyżurny potraktował go ordynarnie.
– Informacji o personelu, zwłaszcza niższym, nie udzielamy Patrzcie, czego to mu się zachciało! Salowa!
Zanim tamten odłożył słuchawkę, Jegor zdążył powiedzieć:
– Przedstawcie się! Tu narkomat bezpieczeństwa państwowego.
Na drugim końcu linii ktoś głośno zasapał.
– Ja zaraz o tobie, smarkaczu, zamelduję, gdzie trzeba. Numer ustalą raz dwa i będziesz miał taki narkomat, że popamiętasz.
– Mówi lejtnant bezpieczeństwa Dorin – rzekł Jegor oficjalnym tonem. – A numeru ustalać nie musicie. Możecie zadzwonić sami, oto on: K4-09-60, to jest centrala, wewnętrzny…
– Nie trzeba wewnętrznego, towarzyszu lejtnancie! – zagdakała słuchawka z przerażeniem. – Wierzę! O tym smarkaczu to tylko dla porządku, przepraszam. Bo to wiecie, zdarzają się różne cwaniaki. Dzwoni taki do baby, siostry czy salowej i zadaje szyku. Przy telefonie Pietiurnikow. Pie-tiur-ni-kow, starszy portier nocnej zmiany. W oddziale dzielnicowym NKWD mnie znają. Z dobrej strony.
– No więc jest Sorina w pracy czy jej nie ma? – przerwał mu Dorin.
– Zaraz sprawdzę, towarzyszu lejtnancie… Tak, ma zastępstwo od szóstej wieczór do szóstej rano.
Znak losu.
– Wiecie co, Pietiurnikow, zaraz tam przyjadę. O moim telefonie ani słowa.
– Obrażacie mnie, towarzyszu lejtnancie. Co to ja, nie wiem? Możecie sprawdzić w oddziale rejonowym, u sierżanta Zozuli, on wam po…
Jegor odłożył słuchawkę.
Postanowione!
Gdyby wierzył w Boga, toby się przeżegnał.
Pietiurnikow okazał się łysawym grubaskiem, który z początku patrzył na Dorina spode łba, ale kiedy zobaczył czerwoną książeczkę, od razu zaczął się uśmiechać, a nawet kłaniać, jak fagas w filmie o życiu przed rewolucją.
– Kiedyście jechali, ja zebrałem wszystkie dane. Nie bójcie się, nie zwróciłem niczyjej uwagi. Melduję – zaczął szeptać Jegorowi na ucho. – Nie przypadkiem zainteresowaliście się obywatelką Soriną, a to osoba wyjątkowo podejrzana. Do Komsomołu nie należy, społecznie się nie udziela, w szkoleniach politycznych nie uczestniczy. Co prawda, bierze udział w czynach społecznych. Ale pod sukienką na piersiach nosi krzyżyk. Sam nie widziałem, ale salowa Budźkowa mi mówiła, staruszka ma dobre oko. Obywatelka Sorina, chociaż ma etat sanitariuszki, zachowuje się jak jakaś księżniczka. Lekarze się z nią cackają, bo jest córką profesora Sorina z okulistyki (a ten, mówiąc między nami, to też niezły gagatek). Doktor Margulis z naruszeniem regulaminu zatrudnia ją jako asystentkę przy operacjach. Mówi, że jest sto razy lepsza od każdej instrumentariuszki.
Dorin chciał powiedzieć wstrętnemu typowi, żeby się zamknął, ale jak usłyszał o doktorze Margulisie, zaraz nadstawił uszu.
– A z tym… z Margulisem, to jak tam sprawa wygląda? – spytał, czując, że się czerwieni. Na szczęście światło w przedsionku było słabe. – Tylko służbowo czy…?
– Dowiedziałem się, wszystkiego się dowiedziałem. – Pietiurnikow uśmiechnął się obleśnie, a Jegorowi serce się ścisnęło. – Odprowadza ją, wozi na koncerty, rączki całuje… Nie w pracy oczywiście, tylko po. Ze świecą nad nimi nie stałem, ale widać, że łączą ich bliskie stosunki. Bardzo bliskie… – Portier zrobił nieprzyzwoity gest.
Odrażający był ten Pietiurnikow, ale i Jegor nie lepszy: po co pytał? Dorin ściągnął brwi i rzekł surowo:
– Za informację dzięki, przyda się. Ale co do Sorinej, mylicie się, obywatelu. Nic do niej nie mamy, wręcz przeciwnie. Mówię to tylko wam, w sekrecie, jako oddanemu Organom towarzyszowi. A teraz przyprowadźcie ją; dyskretnie, żeby nikt nie widział. Nie mówcie do kogo. Poczekam tam, pod schodami. I uważajcie, żeby nikt nam potem nie przeszkadzał.
– Rozumiem. Pełna konspiracja, mucha nie siada.
Dorin stał w mroku pod schodami, wśród jakichś wiader i szczotek. Denerwował się.