Выбрать главу

9. Z-ca Przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych ZSRR 3.32 4.20

10. Kapitan bezpieczeństwa państwowego Kogan 3.40 4.20

O 4.20 przyjęcia zostały przerwane, reszta wezwanych towarzyszy zwolniona.

W „przedsionku łaźni”, gdzie siedzieli oczekujący na audiencję u Wodza (faktycznie czerwoni i spoceni jak w łaźni), Narkom zatrzymał się w sumie na kilka sekund.

Rzucił do swego towarzysza:

– Czekaj tutaj.

Sekretarza osobistego Wodza zapytał:

– Kto tam jest?

– Towarzysz komisarz ludowy spraw zagranicznych i ambasador w Japonii – zduszonym głosem odpowiedział tamten, człowiek, który przez całe życie mówił wyłącznie półszeptem.

Pomieszczenie było obszerne, ale mroczne. Na biurku sekretarza osobistego migotała lampa ze szklanym abażurem, a przy kanapach dla interesantów paliły się dwa przyciemnione kinkiety – ot, i całe oświetlenie.

– Mam „błyskawicę” – wchodzący zniżył głos, chociaż ludzie znajdujący się w poczekalni i tak starali się zamanifestować, że nie słuchają i nie chcą słyszeć, o czym Żelazny Narkom szepcze z sekretarzem osobistym.

– Dobrze, towarzyszu zastępco przewodniczącego. Zaraz zamelduję.

Po minucie zza dźwiękoszczelnych, obitych skórą drzwi wyszedł narkom spraw zagranicznych w towarzystwie ambasadora. Pierwszy wyglądał na niezadowolonego, drugi – na onieśmielonego.

– Wybacz – rzekł Narkom do kolegi. – Ale to pilna sprawa. Wkrótce sam się dowiesz.

Po czym energicznie pochylił łysawą głowę i wślizgnął się do środka.

Gabinet Wodza o tej nocnej porze pozostawał właściwie niewidzialny, wszystkie ściany i kąty tonęły w półmroku. Oświetlony był tylko skraj długiego stołu konferencyjnego, a za oknem świeciła się rubinowa gwiazda na wieży.

– Skąd taki pośpiech? – spytał Wódz i powstał, żeby powitać przybyszy. Nie było to oznaką uprzejmości, ale niepokoju. – Nie pozwoliłeś mi pogadać z ludźmi.

– „Błyskawica” – powtórzył Narkom słowo, oznaczające doniesienie wyjątkowej wagi i pilności. – Dopiero co ją otrzymaliśmy. Źródło „Lord”. Wczoraj wieczorem Churchill w tajemnicy odwiedził Hessa w Tower i spędził tam dwie godziny i piętnaście minut. Dzisiaj rano z bazy lotniczej Duxford wylatuje samolot do Berlina. „Lord” jest prawie pewny, że na spotkanie z Führerem poleci Anthony Eden, minister spraw zagranicznych.

– Wiem, kto to jest Eden – przerwał Wódz. – Co znaczy „prawie pewny”? Tak czy nie?

– Jeśli chodzi o Edena, „Lord” nie jest całkiem przekonany. Co do reszty – na sto procent. A to źródło jeszcze nigdy nas nie zawiodło, sami wiecie.

Stali naprzeciw siebie, obaj niewysocy, czarnoocy, w jednakowych szarych frenczach. I twarze też mieli jednakowe: zastygłe, pełne napięcia.

– To znaczy, że jednak wojna… – wyszeptał Wódz. – Spotkanie mimo wszystko się odbyło. Churchill przyjmuje propozycję Führera…

– Moi analitycy ze specgrupy „Plan” doszli do tego samego wniosku. Mam przygotowany raport, zamierzałem przedstawić wam go jutro, chciałem tylko uściślić niektóre szczegóły. Teraz jest absolutnie pewne: Anglicy dogadali się jednak z Niemcami. Myślę, że za dziesięć dni, maksimum za dwa tygodnie, zacznie się…

Wódz opuścił głowę, splótł ręce za plecami i zaczął bezszelestnie spacerować po dywanie. W jedną stronę, potem z powrotem. Narkom śledził jego ruchy szeroko otwartymi oczami. Wódz zatrzymał się i spojrzał na gwiazdę, a potem mówił powoli:

– Kanclerz robi wielki błąd. Miałem o nim lepsze zdanie… Dobra, gadaj, co masz do powiedzenia.

– Mamy pewien pomysł, który pomiesza Anglikom szyki. Oczywiście ryzykowny. Ale cóż mamy do stracenia?

Gospodarz gabinetu patrzył na Narkoma i czekał. Ten przerwał, by wytrzeć chustką spocone czoło.

– Przestań, dobrze? – powiedział Wódz po gruzińsku. – Przecież znam cię jak zły szeląg. Widzę wszystko na wylot. Zawsze chcesz przypisać sobie zasługę, a winę zwalić na innych. Nie pora na to. Nie myśl o sobie, tylko o sprawie. Co to za „pomysł”? Na czym polega?

Ostatnie dwa pytania znowu zadał po rosyjsku.

Narkom rozłożył ręce i uśmiechnął się chytrze: tak, to prawda, Wódz ma rację. Uśmiech był zresztą przelotny, po chwili zniknął.

– Mam w wydziale zagranicznym człowieka, który prowadzi „Lorda”. Pracuje w Anglii, ale kilka tygodni temu w związku z sytuacją przeniosłem go tymczasowo do Moskwy. To chłopak z głową na karku. Właśnie on doniósł mi o Churchillu, przed chwilą. Godzinę temu. O swoim pomyśle powiedział krótko, bez szczegółów. Śpieszyłem się, żeby wam przekazać najważniejszą wiadomość.

– Byłeś na tyle mądry, żeby go zabrać? Świetnie. Dalej, wezwij go.

Narkom kłusem pobiegł do drzwi, wychylił się, machnął ręką, i po chwili, stawiając dziarskie kroki, wszedł do gabinetu wysoki, rudawy oficer z orderem na piersi.

– Kapitan bezpieczeństwa Kogan! – wykrzyknął służbiście.

– Ciszej! – skrzywił się Narkom, wiedząc, że Wódz nie lubi hałasu.

– Opowiedzcie mi o „Lordzie”. Wszystko, co wiecie. Charakter, zwyczaje, przywary. – Wódz pytająco patrzył na Kogana. – Dobrze pamiętam, że studiował w Oksfordzie razem z Edenem?

– Daj teczkę, teczkę – zasyczał Narkom, wskazując palcem na teczkę, którą kapitan trzymał pod pachą.

– Tak jest – odpowiedział Kogan. – W Oksfordzie. W Christ Church College.

Głośno stukając obcasami, czego nawet dywan nie był w stanie stłumić, podszedł do Narkoma, podał teczkę, a potem nagle zrobił coś absolutnie niesłychanego.

Kiedy Narkom odwrócił się w stronę lampy i zaczął szeleścić kartkami, kapitan chwycił go dwoma palcami za szyję i mocno ścisnął. Potem chwycił nieprzytomnego pod pachy, zawlókł go do najbliższego fotela i tam zostawił.

Głowa Narkoma bezwładnie opadła na oparcie, pince-nez zawisło na sznurku.

Wódz zamarł, nie wierząc własnym oczom. Kiedy zaś otrząsnął się i chciał nacisnąć tajny przycisk, ukryty pod blatem biurka, Kogan warknął:

– Stać!

Już od wielu lat nikt tak z Wodzem nie rozmawiał, a tych, którzy sobie na to pozwolili, dawno nie było wśród żywych. Właśnie dlatego gospodarz gabinetu usłuchał.

Odwrócił się.

Kapitan trzymał w ręku… nie, nie pistolet, ale solidne wieczne pióro, z wyglądu najzwyklejsze, tyle że skierowane w pierś Wodza.

Ten pobladł, ale nie wcisnął głowy w ramiona, nie cofnął się; przeciwnie, mimo woli zrobił krok do przodu. W tym ruchu nie było wyzwania. Po prostu chciał lepiej przyjrzeć się obliczu Śmierci. Wódz zawsze wiedział, że prędzej czy później ona się ku niemu podkradnie, i to raczej niespodziewanie. Mniej więcej tak jak teraz.

Najbardziej go zaskoczyło, że Śmierć okazała się piegowata.

Patrzyła na sternika państwa tajemniczymi, jasnymi oczami; nie śpieszyła się, żeby odebrać mu życie.

Milczenie się przeciągało.

We właściciela gabinetu wstąpiła odrobina nadziei: może chodzi o co innego?

A kapitan jak gdyby to usłyszał.

– Tak, mogę pana zabić. Umiem zabijać szybko i profesjonalnie – powiedział cicho. – Ale nie zrobię tego, bo nie otrzymałem takiego rozkazu. Niech będzie to świadectwem dobrych zamiarów człowieka, który mnie przysłał.

Umilkł, czekając na nieuchronne pytanie. Wódz zaś je zadał, ale nie od razu, tylko po dłuższej pauzie; musiał zapanować nad głosem, żeby nie zadrżał.

– A kto pana przysłał?

– Führer narodu niemieckiego – wyskandował Kogan. – Jestem oficerem Abwehry. Moje nazwisko się nie liczy. Nie jestem człowiekiem, tylko żywym listem. Adresowanym wyłącznie do pana, do nikogo innego.