Papieros zgasł, więc Jegor potarł zapałkę, ale pudełko upadło pod kołdrę. Musiał zaświecić lampę. A gdy podniósł kołdrę – osłupiał.
To ci dopiero! A rzucała mu się na szyję jak taka, co to z niejednego pieca chleb jadła.
– Cóż to, jestem twoim pierwszym? – spytał, kiedy Nadia wróciła.
– I ostatnim.
– Co?
– Jeszcze w dzieciństwie przyrzekłam sobie: będę miała tylko jednego mężczyznę, takiego, jakiego pragnę. Odważnego, przystojnego, a co najważniejsze – szlachetnego. Pokocham go na całe życie i zawsze będę mu wierna. Gdybym zaś takiego nie spotkała, to lepiej niech nie będzie żadnego. Ale kiedy zobaczyłam ciebie, od razu wiedziałam – to ten.
Jegor poczuł się nieswojo. Po pierwsze, jak to? Ot tak, zobaczyła i od razu wiedziała? Stuknięta czy co? A poza tym on sam nic podobnego jeszcze nie postanowił.
Chciał od razu się ubrać i brać nogi za pas – że niby pora na mnie, mam pilną sprawę, i w ten deseń. Ale spojrzał jej w oczy i – zmienił zamiar.
– A skąd wiesz? Może nie jestem taki, jakiego pragniesz?
Nadieżda spojrzała pobłażliwie i pociągnęła go za kosmyk.
– Wiem i już. Jesteś odważny i szlachetny, uratowałeś mnie. Tamtych było trzech, jeden z nożem, a ty się nie bałeś i pokonałeś wszystkich. A poza tym jesteś przystojny. I oczy masz takie jak trzeba. Możesz mi wierzyć.
Dorin zmieszał się. Nagle zrobiło mu się wstyd.
– E tam – wymamrotał. – Trzech, też mi coś. Przecież jestem sportowcem.
– No i jeszcze do tego sportowiec.
Krótko mówiąc, Jegor nie tylko nie poszedł, ale został na całą noc. I dobrze zrobił, że został. A może i niedobrze. Zależy, jak na to spojrzeć.
Potem rozmawiali o różnych rzeczach – o czym tylko się zgadało. Potem znowu się kochali, nawet jeszcze lepiej niż za pierwszym razem. Po prostu zdumiewające, taka kulturalna dziewczyna z tej Nadieżdy, a nie miała w sobie ani odrobiny pretensjonalności.
Zasnęli niedługo przed świtem. Może zresztą tylko on spał, ona nie.
W każdym razie, kiedy otworzył oczy, Nadieżdy obok niego nie było. Przez okno zaglądało niebieskie niebo, jasne słońce, z dachu kapało. Pewnie wiosna się wreszcie opamiętała i nabrała rozumu.
Na dole ktoś stukał łyżeczką o szklankę, a głęboki męski głos mówił coś, ale słów nie było słychać.
Dorin w mig ocenił sytuację.
Tatuś wrócił. Niespodziewanie, bo inaczej Nadieżda by go obudziła. Teraz przeprowadza działania osłonowe, a on jako przyzwoity gość powinien zwiać po cichu, żeby nie narobić dziewczynie wstydu.
To jednak okazało się nie takie proste. Ubranie było porozrzucane po całym domu, w korytarzu i na schodach. Na przykład swoją podbitą psim futrem kurtkę Dorin zobaczył na najniższym stopniu schodów. Tam również leżał drugi but z kaloszem.
A stamtąd był zaledwie jeden krok do kuchni, gdzie stacjonował domniemany przeciwnik, Jegor poruszał się więc bezgłośnie, tak jak go uczono go na kursie w SSP.
– …Nadiusza, posłuchaj no tych ich wiadomości kulturalnych…
SPRAWOZDANIE Z DRUGIEGO DNIA
DEKADY SZTUKI TADŻYCKIEJ
W sali Teatru Wielkiego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich odbyła się publiczna prezentacja widowiska muzycznego „Łoła”. Akcja pierwszego aktu toczy się przed kołchozowym młynem, gdzie zebrała się postępowa młodzież, żeby się poweselić, potańczyć i posłuchać żartów młynarza Bobo-Naboda, kawalera licznych orderów, oraz jego serdecznego przyjaciela Nawruza – Bobo. Wśród dziewcząt jest zawołana śpiewaczka Kumri, której brygada zajęła pierwsze miejsce podczas prac siewnych. Obecny jest też jej ukochany, pogranicznik Firiuz. W akcie drugim miejscem akcji jest kołchozowa herbaciarnia, czajchana, gdzie zbieracze bawełny czynią przygotowania do święta tulipanów. Uroczystość kończy się chórem na cześć Wielkiego Przyjaciela i Wodza Narodów.
– Zobaczysz, że niedługo zaczną się do niego modlić. I to w Teatrze Wielkim! Szkoda, że Petipa tego nie dożył.
Podstawka uderzyła o stół, zadźwięczało szkło.
– Tato, ciszej! Obudzisz go!
Jegor usłyszał głos Nadi i zrozumiał, że konspiracja na nic się nie zda. Trzeba się będzie przywitać.
Włożył but, kurtkę położył na stopniu i z odpowiednią do sytuacji miną (ostrożnie neutralną, pełną szacunku) udał się na trudne rozmowy.
Przy stole nakrytym białym obrusem siedział starszy mężczyzna z bródką à la Kalinin. Miał na sobie marynarkę i krawat, chociaż był u siebie, a zegar wskazywał ósmą. W rękach, Jak się należało spodziewać, trzymał rozłożoną żółtą gazetę, a ponad nią złośliwie pobłyskiwały okulary. No jasne: ten tatuś to przeżytek starego reżimu.
– Dzień dobry, na imię mi Jegor – powściągliwie przedstawił się Dorin, zerknął na Nadię i zamarł – oczy miała porażająco zielonej barwy, wczoraj po ciemku tego nie dostrzegł. Nie oczy, ale gwiazdy. Jakby zanurzył się w nich i utonął, zapomniał nawet o ojczulku.
– Wikientij Kiriłłowicz. Baardzo mi przyjemnie – przypomniał ojciec o swoim istnieniu, a z tego, jak powiedział to „baardzo”, wniosek był oczywisty – guzik tam mu przyjemnie, całkiem przeciwnie.
Nie spodobał się przeżytkowi postawny chłopak w ciemnozielonych bryczesach i malinowej koszuli, na której pobłyskiwały trzy odznaki: Osoawiachimu, złota „Sprawny do Pracy i Obrony” oraz „Strzelec woroszyłowski”.
– Więc to jest twój książę ze statku pod czerwonymi żaglami? – zwrócił się Wikientij Kiriłłowicz do córki. – No taaa…
Nadieżda zalała się rumieńcem, ale nie odrywała wzroku od Jegora. A on też patrzył prawie wyłącznie na nią.
– Młody człowieku, w przyrodzie nie występuje imię „Jegor”. To zniekształcone „Gieorgij”. – Tatulek nie zamierzał zmienić tonu. – Proszę, niech pan siada i napije się herbaty. A ja tymczasem skończę czytać gazetę. To taki nawyk, po nocnym dyżurze.
Nadia nalała herbaty, podsunęła Jegorowi tackę z chlebem i talerzyk z kiełbasą. Sama usiadła obok, przyciskając kolano do kolana Jegora. On zaś grzecznie jadł i słuchał, jak Wikientij Kiriłłowicz czyta na głos – nie wszystko, tylko wybrane fragmenty.
Jego wybór był jednak dziwaczny. Nie żeby poczytał o nowościach w przemyśle socjalistycznym albo o konferencji organizacji partyjnej obwodu moskiewskiego, nie. Wybierał najróżniejsze michałki, które w jego ustach brzmiały jakoś podejrzanie. Fabryka „Sowsocżywność” wdraża produkcję masła roślinnego z pokrzyw i burzanu. W wiejskiej spółdzielni produkcyjnej imienia Pawlika Morozowa maciora wydała na świat trzydzieści jeden prosiąt. Główny Urząd Stanu Cywilnego wskazuje na rosnącą popularność imion nowego typu: Solidar, Kacek (KC – od „Komitet Centralny”), Czernysz (na cześć proletariackiego pisarza Czernyszewskiego), Dozwyk (Do Zwycięstwa Komunizmu). Niby nic szczególnego, ale kiedy czytał to Wikientij Kiriłłowicz, brzmiało jakoś głupio.
Trzeba jednak oddać tatusiowi, co mu się należy – w stosunku do absztyfikanta córeczki był absolutnie poprawny, żadnych awantur nie próbował urządzać. Chociaż miał prawo.
Odłożył gazetę, zadał parę pytań – z jakiej „Gieorgij” jest rodziny, gdzie pracuje i gdzie się uczy.
Z robotniczo-chłopskiej, nieco zaczepnie odpowiedział Dorin na pierwsze pytanie. O pracy rzekł krótko: masowa kultura fizyczna. Coś takiego jak boks Wikientij Kiriłłowicz uznałby z pewnością za zwykłe mordobicie.
Potem tatuś i córka rozmawiali o sprawach zawodowych. Okazało się, że oboje pracują w szpitalu imienia Medsantrudu *. Kierował tam oddziałem okulu… no, tym od oczu.
Jegor nie wytrzymał:
– Dlaczego zrobił pan z córki salową? Czemu nie pośle jej pan do szkoły pielęgniarskiej albo na medycynę? Taka wspaniała dziewczyna, a wykonuje brudną robotę, nocniki wynosi po chorych.