— Czy... — Drummond zawahał się. — Czy rozmawiał z tobą o mnie?
— Tak. Mówił mi, że widział się z tobą i że zaniepokoił go anonimowy list, który nadszedł do Scotland Yardu. Mówił mi zresztą, że pokazywał ci ten list.
— Tak. — Ian machnął ręką. — To najwyraźniejszy nonsens! Ben był tu w przebraniu, zupełnie jak detektyw z powieści. Najpierw zaczepił starego Malachi Lenehana, który go przecież zna z czasów tamtego naszego urlopu przed piętnastu laty. Potem kazał Malachiemu pójść do mnie i wywołać mnie tak, żeby nikt o tym nie wiedział. Stary zrobił to i zachowywał się przy tym w taki sposób, że kiedy później przypomniałem to sobie, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Ale w pierwszej chwili byłem nawet zaniepokojony. Spotkałem się z nim w domku ogrodnika, w tym samym, do którego poszli teraz wędzić tę głowę czy też wypychać ją... nie wiem, co Malachi robi, żeby je zakonserwować... Nie poznałem Bena w pierwszej chwili. Wyglądał jak tramp, zarośnięty, w połatanej kurtce i w brudnych tenisowych pantoflach. Potem rozmawialiśmy. Nie dał się, oczywiście, namówić na obiad w domu i zaraz po rozmowie zniknął. Prosił mnie tylko, żebym pokazał ten list Sparrowowi. Mówił z nim zresztą potem krótko na moją prośbę. Prosił bardzo, żebyśmy utrzymali to w tajemnicy, to znaczy ten list, ale oczywiście ani Sparrow, ani ja nie widzieliśmy powodu, żeby nie wspomnieć o tym Lucy, Sarze i Filipowi, któremu bądź co bądź również mogłoby zagrażać jakieś niebezpieczeństwo, gdyby ten nonsensowny list zawierał chociaż ułamek prawdy. Prosił mnie, abym pozwolił zamieszkać w służbowym pokoju domu jednemu z jego ludzi na wszelki wypadek, żeby był pod ręką, gdyby zaistniała potrzeba. Oczywiście nie zgodziłem się, bo po pierwsze, nie chcę mieszkać razem z policjantem, który mnie pilnuje, a po drugie, sama obecność takiego człowieka tworzy pewnego rodzaju psychozę, która mogłaby się źle odbić na naszej pracy. Zgodziłem się tylko dać pozwolenie dwom młodym ludziom, aby rozbili na mojej ziemi namiocik campingowy tuż przed bramą. Zajmują się oni łapaniem motyli, ale Parker zaręczył mi, że dzień i noc będą strzegli dostępu do posiadłości i kontrolowali schodki przystani na wypadek, gdyby miało coś zagrażać od strony morza... — Roześmiał się wesoło. — Bałem się, że umieści na którymś z drzew policjanta, przebranego za dzięcioła, który będzie stukał bez przerwy, aby udokumentować swoje przebranie. Zresztą jesteśmy teraz strzeżeni jak perły seraju, bo nocą Malachi zawsze spuszcza dwa ogromne wilczury, które biegają po ogrodzie, i nie chciałbym być tym ciekawskim, który się z nimi spotka. Są wytresowane przez starego i nie mogliby ich nawet otruć, bo jadają tylko to, co dostają bezpośrednio od niego. Poza tym Ben przyjedzie tu za parę dni. Na to oczywiście zgodziłem się jak najchętniej, bo niezależnie od pracy w policji jest, obok ciebie, jednym z najbliższych mi ludzi, chociaż tak rzadko się widujemy. Myślę, że kiedy sam tu będzie, odetchnie nareszcie. — Znowu się roześmiał. — A wiesz, że kazał mi zwrócić pilną uwagę na Hastingsa! Czy oni sobie wyobrażają, że uczony tej miary wsypie cyjanek do kawy koledze? Zresztą nie tylko o to mu chodziło. Byłem zdumiony, kiedy stwierdziłem, że Ben wie masę o mnie i o moich badaniach. O Sparrowie, którego nie widział nigdy w życiu, mówił jak o starym znajomym. Zresztą... — tu uśmiech jego stał się trochę złośliwy — jeżeli chodzi o Hastingsa, nie musiał mnie aż tak bardzo ostrzegać. Mamy zwyczaj zamykania na klucz tej części domu, w której jest laboratorium. Prowadzi do niego tylko jedna droga: przez mój gabinet. Klucz do gabinetu jest specjalny, tylko jeden i oddajemy go sobie nawzajem, a nocą mam go w pokoju. Poza tym w gabinecie jest dobra kasa ogniotrwała. Wszystko, co mogłoby się przydać nieproszonym gościom, jest w niej, a klucz mamy tylko my dwaj: Sparrow i ja. Nawet Filip nie ma do niej bezpośredniego dostępu. Okna całego parteru są potężnie okratowane od stu lat, a część laboratoryjna ma dzwonki alarmowe. Jak widzisz, badania prowadzone są w fortecy: psy, policjanci w namiocie, kraty, kasy, klucze! A w dodatku zobowiązał mnie, żebym mu podawał nazwiska gości i dnie, kiedy Sparrow albo ja opuszczamy Sunshine Manor. Na szczęście już niedługo to potrwa. Myślę, że za miesiąc skończymy to, nad czym pracujemy, to znaczy opanujemy podstawy technologiczne naszej metody. Gdyby któremuś z nas coś się stało, drugi potrafi doprowadzić sprawę do końca. Później niech się martwi o to przemysł.
— Myślałem — powiedział Alex — że doświadczenia chemiczne prowadzi się w jakichś specjalnych budynkach. Przecież wyszliśmy już z epoki badaczy pracujących w domu.
— Oczywiście! — Drummond klasnął w ręce. — Boże mój! Robimy masę badań, ale przeprowadzamy je daleko stąd, to znaczy nie my, ale na nasze polecenie pracuje nad tym cały sztab ludzi. Nie musimy tam wcale być. Dajemy zadania i otrzymujemy wyniki. Co drugi dzień przyjeżdża samochód z Londynu tylko w tym celu. Tu, na miejscu, zajmujemy się tylko teorią. Laboratorium służy czasem do pewnych doświadczeń, które dadzą się wykonać na miejscu. Kieruje nim Filip i on zdejmuje nam z głowy wiele pracy przy doświadczeniach... — Urwał. — Myślę, że Hastings dużo by dał, żeby wiedzieć, co właściwie robimy i dokąd już dobrnęliśmy. Jest bardzo miły. Znam go od dawna. Byłem jego gościem w Ameryce i zaprosiłem go tutaj w wypadku, gdyby zawitał do Anglii. Przyjechał i staram się, żeby mu było tu jak najlepiej. Ale on, biedak, pragnąłby bardzo zabrać któregoś z nas z sobą.