Выбрать главу

— Ale ja nie mogę... — podniósł głos. — Ja nie mogę tak żyć już dłużej! Jeszcze dziś pójdę do Iana i powiem mu, że jutro muszę wyjechać. Niech myśli, co chce. Może masz słuszność, jestem ci na pewno winien dyskrecję, jeżeli już inaczej nie możemy mówić o tym, co nas łączyło. Nie powiem mu. To znaczy, będę się starał mu nie powiedzieć. Nie wiem, czy potrafię. Może zabiłby mnie za to. Ale byłbym wtedy szczęśliwszy niż teraz.

— Uspokój się... — Sara wstała. — Muszę iść. Zostań tu jeszcze chwilę. Nie trzeba, żeby ktoś mógł pomyśleć... Szczególnie teraz.

— Wyjadę! — Sparrow usiadł na ławce i Alex domyślił się, że trzyma głowę w dłoniach. — Wyjadę do Ameryki i nie wrócę tu. A do Lucy napiszę ze statku. Nie powiem jej, o kogo chodzi, bądź spokojna. Ale powinna mnie zrozumieć. Nie jestem już jej wart. Splamiłem... Zresztą myślę tylko o tobie. Niestety: tylko o tobie.

— Na miłość boską! — powiedziała Sara. — Bądź mężczyzną! Bez względu na to, co się stało, bądź mężczyzną!

— Dobrze! — powiedział Sparrow głucho. — Rozumiem cię doskonale.

I nie mówiąc już ani słowa więcej, ruszył w ciemność i zniknął, zanim Sara Drummond zdążyła coś powiedzieć Alex zamarł. Potem powoli, krok za krokiem, wycofał się ku ścieżce, drżąc, aby pod nogę nie trafiła mu żadna sucha gałązka. Ale siedząca na ławce kobieta zanadto była pogrążona we własnych burzliwych myślach, aby miała zwraca uwagę na cokolwiek, co działo się wokół niej.

Wydostawszy się na aleję, lipową Alex przyspieszył trochę i przestał iść skradającym się krokiem. Z daleka dobiegł go szum morza. Księżyc stał już nad drzewami cały ogród zmienił się w srebrno — czarny labirynt niezrozumiałych kształtów. „Biedny Ian. Powiedział, że jest szczęśliwy... Mądrzy starzy Grecy, którzy mówili, że nikogo nie trzeba zwać szczęśliwym, póki nie zakończy swego żywota w szczęściu...”. W gabinecie na parterze nadal płonęło światło. Ian walczył ze swoimi problemami, nie wiedząc nic i niczego nie przeczuwając. Alex spojrzał na zegarek. W nikłym świetle dostrzegł tylko jedną, skierowaną w dół wskazówkę. Pół do dziesiątej.

Doszedł do ławki pod platanami i usiadł na niej żałując, że ruszył się z niej kiedykolwiek. Wokół klombu spacerowały teraz dwie postacie. Filip i Hastings. Byli blisko:

— Oczywiście — powiedział Hastings — nie nalegam na pana. Ale taki zdolny, młody człowiek byłby nam niesłychanie potrzebny. Wie pan przecież, że w naszym laboratorium uniwersyteckim pracują ludzie z całego świata. Z całą lojalnością dla mego przyjaciela Drummonda i dla profesora Sparrowa muszę przyznać, że wiele może się pan przy nich nauczyć. Ale otwarte życie i wielkie perspektywy są jednak u nas. Po prostu u nas jest większy rozmach i zdolny człowiek może przeskakiwać szczeble drabiny życiowej po kilka naraz. Nikt mu nie przeszkodzi, jeżeli tylko będzie tego wart. Zna pan mój adres prywatny, więc proszę zadepeszować, jeżeli tylko zechce pan przyjechać. Będę... Odeszli i nie mógł usłyszeć więcej. Obie postaci zbliżyły się do drzwi domu i rozłączyły. Amerykanin wszedł do środka. Filip Davis po krótkim wahaniu ruszył znów w powolną wędrówkę wokół klombu. Kiedy był blisko, zatrzymał się, dostrzegając, być może, białą plamę kołnierzyka Alexa. Podszedł.

— Przepraszam... — powiedział. — Ciągle czekam na profesora Sparrowa. Czy nie widział go pan?

— Nie, nie widziałem go.

— Nie wiem, gdzie mógł się podziać.

— Może spaceruje po parku? — powiedział Joe. — Nie było mnie tu przez dłuższy czas, więc nie umiem powiedzieć.

W tej chwili dostrzegł Sarę. Szła szybko, przemknęła obok nich w ciemności i znalazła się w jasnym prostokącie światła padającego z oszklonych drzwi sieni. Weszła do domu i echo przyniosło im lekki odgłos jej kroków na kamiennej posadzce. Filip Davis zaświecił zapałkę i spojrzał na zegarek.

— Dziesiąta już — powiedział ze zdziwieniem. — Profesor Hastings rozmawiał ze mną widocznie dłużej, niż myślałem. — Zniżył głos. — On wszystkich po kolei namawia, żeby wyjechali do Ameryki. Mnie, oczywiście, na szarym końcu. Ale podszedł do mnie teraz i proponował mi wielką przyszłość, jeżeli wolno tak powiedzieć. Mógłbym chyba być bogaty, gdyby to, co mówił, sprawdziło się. — Urwał. — To okropna rzecz, pieniądze! — powiedział nagle z akcentem żywiołowej szczerości. — Czasem są tak okropnie potrzebne, i to szybko! — Wstał. — Musiałem się chyba jakimś cudem z nim rozminąć, to znaczy z profesorem Sparrowem. Zapukam do jego pokoju. Może tam jest? Przecież Malachi zaraz spuszcza psy. Przepraszam pana.

Ruszył ku drzwiom domu. Alex popatrzył za nim w zamyśleniu: dlaczego ten młody, sympatyczny człowiek jest taki zdenerwowany? Może to oferta Amerykanina i miraże bogactwa? A może telefon, który otrzymał z Londynu? Wszyscy ludzie mają swoje kłopoty — zawyrokował w końcu, zdając sobie sprawę, że zdanie to jest równie banalne, jak prawdziwe. Ruszył w kierunku domu i dostrzegł, że z sieni wynurza się profesor Hastings.