Выбрать главу

— Już dziesiąta! — Alex ostrzegawczo podniósł rękę. — Proszę uważać na psy.

— Ach, prawda! Chciałem spotkać profesora Sparrowa. Nie ma go u siebie ani u Iana. O, jest!

I minąwszy Alexa, zbliżył się ku nadchodzącej powolnym krokiem postaci, która wynurzyła się z ciemności i szła w ich kierunku.

Kiedy Hastings podszedł do niego, Sparrow uniósł gwałtownie głowę, jak ktoś obudzony ze snu.

— Chciałbym jeszcze dzisiaj porozmawiać z panem, jeżeli będzie można — powiedział Hastings. — Mamy przecież światowy kongres u nas w przyszłym roku i mam wam obu zaproponować parę spraw w związku z tym. Mógłbym, co prawda, zrobić to później listownie, ale skoro jestem...

— Oczywiście — powiedział Sparrow. — Tak. Na pewno.

— Poza tym chciałbym jeszcze z panem porozmawiać w jednej sprawie, która może nas obu zainteresować. Zaczęliśmy mówić o tym parę dni temu ogólnikowo, ale wtedy nie chciałem zabierać panu czasu...

— Tak. — Sparrow potarł dłonią czoło. — Ja też chciałem z panem porozmawiać. Czy mógłby pan wpaść do mnie za, powiedzmy, pół godziny? Muszę jeszcze wymasować żonie rękę. Miała dzisiaj ten wypadek i...

— Tak. Doskonale rozumiem. Jest w tej chwili dziesięć po dziesiątej. Więc za dwadzieścia jedenasta, tak?

— Tak, będę czekał na pana.

Alex usiadł na kamiennym stopniu i zapalił papierosa. Minęli go obaj wchodząc, a Amerykanin rzucił uwagę o nocnym powietrzu i reumatyzmie. Alex uśmiechnął się.

Weszli i został sam. Księżyc stał teraz wysoko nad domem i w ogrodzie zrobiło się widniej. Powiał chłodny wietrzyk. Zobaczył zgarbioną nieco postać zbliżającą się od strony lewego rogu domu. Obok niej postępowały dwa smukłe, niewysokie cienie. Psy.

— Dziadzio Malachi? — powiedział Joe półgłosem. Oba cienie błyskawicznie wysforowały się do przodu, ale osadził je w miejscu krótki gwizd. Wróciły do nogi. Stary podszedł, trzymając w zębach swoją nieodstępną fajkę.

— To ja — powiedział. — Piękną noc mamy i widną.

— Tak. Chcemy jutro rano wybrać się na ryby, pan Drummond i ja. — Alex stanął obok niego. Psy zawarczały cicho, ale umilkły, kiedy ogrodnik zrobił mały ruch ręką.

— Czemu nie? Pojechałbym z panami.

— A kiedy pan sypia, dziadku Malachi? Jeżeli w nocy chodzi pan z tymi psami, a w dzień jest praca w takim dużym ogrodzie i w dodatku pół dnia łowienia?

— Śpię w nocy. Siadam tu, a one sobie chodzą. Potem drzemię godzinkę po obiedzie i to mi wystarczy. Starzy ludzie nie muszą tyle spać. Wyśpią się później. — Roześmiał się cichym, starczym śmiechem. — Wolę tu być teraz — dodał szeptem. — Jestem spokojniejszy o pana Iana, kiedy siedzę niedaleko od niego, razem z tymi pieskami. Nikt się tu wtedy nie przedostanie. A w domu nie ma nikogo, kto by go skrzywdził... — urwał na ułamek sekundy — a przynajmniej tak skrzywdził, żeby się nie mógł potem pozbierać.

Alex milczał. Domyślał się, co stary ogrodnik chce powiedzieć. A więc i on wie? Skąd? Mógł przecież dostrzec ich kiedyś w parku. Na pewno nie pierwszy raz spotkali się tam dzisiaj. Wstał.

— Więc do jutra rana! — powiedział.

— Pewnie! Dobranoc panu! — Stary usiadł na progu. — Zamknę później — dorzucił jeszcze. — Mam klucz przy sobie, a drugi wisi przy drzwiach na gwoździu.

— Dobranoc! — Alex wszedł do sieni i ruszył ku drzwiom gabinetu Drummonda.

VII. „Nie mógł uciec ani się uchylić...”

Alex zapukał do drzwi wychodzących na sień obok wylotu schodów, które prowadziły z piętra. Nie usłyszawszy zaproszenia, zapukał ponownie. Potem, zaniepokojony, nacisnął klamkę. Drzwi otworzyły się bezszelestnie i wtedy zrozumiał, że pukanie było bezcelowe. Wyłożono je grubymi jak poduszki ochraniaczami przeciwdźwiękowymi.

— Przepraszam — powiedział — ale pukam już od dłuższego czasu i...

— Och, wejdź! Myślałem, że to Sara. Była tu przed chwilą i siedziała prawie kwadrans. Wygląda na bardzo zmęczoną tym londyńskim sezonem. Była tak roztargniona, że też zapukała. A potem zajrzał Hastings i zrobił to samo. — Drummond wstał od dużego, zarzuconego papierami stołu. — Zapomniałem ci powiedzieć, że do tego pokoju się nie puka. Bo po co? Nikt tu nie wchodzi bez potrzeby. W ten sposób oszczędza się hałasu i mówienia przy pracy. Ściany też są wyłożone korkiem. Starzeję się widocznie.

Wstał i osuszył ciężkim marmurowym przyciskiem kartkę, na której widniały szeregi niezrozumiałych dla Alexa znaków.

— Mój Boże — powiedział Joe. — A cóż to za hieroglify!

— Mógłbym ci to wszystko wytłumaczyć prostymi słowami, bez używania tych znaków, ale i tak na nic by ci się ta wiedza nie przydała. — Sięgnął do kieszeni po klucz i otworzył nim drzwi w przeciwległej ścianie. — Tu jest nasze laboratorium! — roześmiał się. — A oto jego najważniejszy sprzęt! — Zapalił światło. Alex dostrzegł wielki biały pokój o zakratowanych oknach. Stało w nim kilka stołów i oszklonych szaf, a w nich najrozmaitsze naczynia pełne płynów i proszków. Na stołach porozstawiane były dziwacznie wyglądające przyrządy, których znaczenia nawet się nie domyślał. Na ścianie wisiała czarna tablica rozdzielcza, pokryta różnokolorowymi lampkami. Biegły ku niej przewody, kończące się bądź przy stołach, bądź uchodzące w ścianę.

— Tak więc wygląda nowoczesna alchemia — westchnął. — Myślę, że kiedyś było łatwiej pojąć te wszystkie prawdy?

— Skądże. Nic się nie zmieniło. Ciągle wszystko polega na tym, że szuka się kamienia filozoficznego, tylko że w każdym stuleciu jest on inny. Ale zobacz to! — Z dumą wskazał jedyną nie oszkloną szafę. Wymalowana była na niej wielka trupia, przeraźliwie uśmiechnięta czaszka, zaopatrzona przepisowo u spodu w skrzyżowane piszczele. Pod nimi biegł piękny gotycki napis, czerwonymi jak krew literami: „UWAGA! OTWARCIE GROZI ŚMIERCIĄ!” Ian otworzył ją i wewnątrz ukazał się rząd wędek, stojących równo jak karabiny na stoisku. Po wewnętrznej stronie drzwi szafy przyczepione były przezroczyste pudełka, pełne różnobarwnych sztucznych much i najrozmaitszych haków, od maleńkich pojedynczych, do potrójnych ogromnych, w kształcie kotwic.

— No! — Alex kiwnął głowa. — Wystarczy dla dwóch. Czy wiesz już, o której możemy jutro wyruszyć?