— Jest tu pani Sparrow, szefie — powiedział Jones.
— Poproś i zamknij za nią drzwi.
— Tak, szefie.
Na widok wchodzącej unieśli się obaj z miejsc. Lucja Sparrow ubrana była w ciemnoszarą sukienkę i szare pantofle o białej podeszwie, na wąskich, wysokich obcasach, o białej podeszwie.
— Moje nazwisko brzmi Parker i jestem inspektorem Scotland Yardu — powiedział Ben. — Wie pani oczywiście o tragicznym wypadku, jaki miał miejsce przed paru godzinami w tym domu?
— Tak — głos Lucji był wyraźny i spokojny. — Pana podwładny powiedział nam... mojemu mężowi i mnie, że Ian... pan Drummond, został zabity. Prosił nas o pozostanie w pokojach. To wszystko, co wiem.
— Tak — Parker patrzył jej prosto w oczy. — Wobec tego nie wie pani także, jak zginął Ian Drummond?
— Nie.
— Rozumiem. — Znowu pauza.
Alex siedział patrząc na Lucy i nagle zaczerpnął głośno powietrza. Ależ tak! Dlaczego o tym wcześniej nie pomyślał? Wówczas, kiedy stał w mroku, patrząc na nieruchomą, zaledwie widoczną przy stole postać, usłyszał za sobą oddech. To nie był oddech Lucy ani Sary Drummond, ani jej pokojówki, Kate Sanders. To był oddech mężczyzny! Nie wiedział, po czym to poznał, ale wiedział na pewno, że tak było! Oddech mężczyzny.
— Wczoraj po południu — powiedział Parker — grając w tenisa doznała pani kontuzji, prawda? — patrzył na jej prawą rękę. Lucy mimowolnie uniosła ją i poruszyła kilkakrotnie przegubem, a potem palcami. — Czy przestała się już pani o nią troszczyć?
— Nie. — W głosie jej było lekkie zdumienie. — Troszczę się o nią nadal. Przed kolacją umiejscowiłam rękę na prowizorycznym temblaku. Ale później, po paru masażach, doszłam do wniosku, że mięsień nie jest naderwany, i postanowiłam ruszać nią jak najwięcej. Mam jutro operację. Jestem chirurgiem.
— Wiem — Parker skłonił głowę. — Nie trzeba być inspektorem policji, żeby znać pani nazwisko.
Przyjęła ten komplement bez odpowiedzi.
— Kiedy doszła pani do wniosku, że ta ręka wymaga ruchu?
— Nie rozumiem? — Opanowała się. — To znaczy, będę panu oczywiście odpowiadała na wszystkie pytania, skoro reprezentuje pan prawo.
— Dziękuję pani.
— O co pan pytał? O to, kiedy doszłam do wniosku, że powinnam nią poruszać? Dziś, kiedy zbudził mnie pana podwładny.
Parker uniósł brwi.
— Przepraszam — powiedział — ale wydawałoby się, że w takiej chwili, obudzona przed świtem taką wiadomością, powinna pani myśleć o wszystkim, ale nie o tym? Jak mam to sobie wytłumaczyć?
— Czyżbym była podejrzana o zabójstwo Iana Drummonda? — zapytała Lucja spokojnie. — Jeżeli tak, proszę pozwolić mi się porozumieć z moim radcą prawnym. Zdaje się, że przysługuje mi to prawo.
— Oczywiście, że tak. Gdyby była pani podejrzana o to zabójstwo, mogłaby pani odmówić składania jakichkolwiek zeznań przed porozumieniem się z nim. Ale zdaje się, że to tylko pani wyraziła takie przypuszczenie. Ja tego nie powiedziałem.
— Dobrze — wzruszyła lekko ramionami — więc muszę panu powiedzieć, że nie dziwię się pańskiemu ostatniemu pytaniu. Niestety, moje ręce nie są tylko moją własnością. Tak się składa, że jutro od ich sprawności będzie dosłownie zależało życie jednego człowieka i szczęście jego rodziny. Gdybym przystąpiła do operacji niepewna funkcjonowania moich rąk, mogłabym zamordować człowieka, z tą straszną różnicą, że Scotland Yard nigdy nie mógłby nawet przystąpić do śledztwa i byłabym bezkarna w oczach wszystkich ludzi. Nawet rodzina tej biedaczki składałaby mi podziękowanie za moją bezinteresowną, choć nieudaną pracę. Wystarczyłoby, abym rozłożyła ręce i powiedziała: — „Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy”, czy coś w tym sensie. Dlatego obudzona dzisiaj tą okropną wiadomością o losie Iana Drummonda, którego uważałam za swojego serdecznego przyjaciela i którego śmierć jest dla mnie wielkim ciosem — nie histeryzuję i nie płaczę. Pracuję oko w oko ze śmiercią, ciągłe widzę ginących uczciwych, dobrych ludzi, których nie możemy uratować. Walczę z nią. Nie wolno mi się nigdy poddawać, jutro rano będę operowała. Jest to jedna z najtrudniejszych operacji w moim życiu. A przecież nie zajmuję się, jak pan wie, operowaniem wyrostków robaczkowych. Dlatego pomyślałam, mimo wszystko, o mojej ręce. I myślę o niej nadal. Zdaje się, że odpowiedź moja była nawet dłuższa, niż pan oczekiwał. Ale nie chciałam... — tu głos jej zadrżał lekko — nie chciałam, żeby ktoś, nawet obcy, mógł pomyśleć, że śmierć Iana mnie nie obeszła.
I nagle w jej oczach ukazały się dwie łzy. Otarła je maleńką chusteczką i wyprostowała się. — Przepraszam.
— To ja panią przepraszam — Parker znowu patrzył jej w oczy. — Niestety, muszę pani zadać jeszcze kilka pytań. — Urwał. — Powróćmy do wczorajszej gry w tenisa — podjął. — Kiedy poczuła pani ból w ręce, poprosiła pani pana Filipa Davisa o przyniesienie walizeczki z przyborami medycznymi, prawda?
— Tak.
— Przyniósł ją?
— Tak.
— A co się później z nią stało?
— Później? Nie wiem. Nie zwróciłam na to uwagi. Chyba któryś z panów ją wziął, bo Sara szła na przedzie, ze mną.
— Tak — Alex kiwnął głową. — Walizkę niósł Ian, a potem oddał ją pani Drummond przed drzwiami pani pokoju.
— Na pewno tak było — Lucja kiwnęła głową. — Nie rozumiem tylko ciągle, jaki...
— A czy pani widziała ją później, tę walizeczkę?
— Tak. Dziś, zaraz po wstaniu, wsunęłam do niej zwinięty bandaż elastyczny, który miałam podczas snu na ręce. Nie mam tu innego i nie wiem, czy nie będzie mi jeszcze potrzebny.
— Gdzie stoi ta walizka?
— W naszej garderobie, na stoliku pod oknem.
— W naszej, to znaczy w garderobie pani i małżonka.
— Nie. Mam wspólna garderobę z Sarą... z panią Drummond. Kiedyś była to garderoba matki Iana. To duży pokój, składający się z samych szaf i dwóch wielkich luster. Nie ma drzwi na korytarz i wchodzi się do niego przez dwie przylegające doń z obu stron łazienki. Jedna jest jej, a druga moja. Pani Drummond była tak uprzejma, że po moim przyjeździe tutaj ofiarowała mi połowę tej garderoby. W innych pokojach jest mało miejsca na rozmieszczenie damskich rzeczy. Mam dużo sukienek i bielizny...