Parker rozłożył ręce.
— Gdybyś pracował na oficjalnym stanowisku, a nie był gardzącym polityką autorem kryminalnych romansów, wiedziałbyś, że zadawanie takich pytań jest nie na miejscu. Nie jestem upoważniony do niedyskrecji na ten temat. — Uśmiechnął się. — W każdym razie byłbym ci wdzięczny, gdybyś umiał sobie pozyskać sympatię tego miłego pana.
— Nie jesteś zupełnie pewien, czy przyjechał do Sunshine Manor tylko dla odpoczynku?
— W moim zawodzie pewność uzyskuje się wyłącznie drogą bardzo żmudnych dochodzeń i wielostronnych dowodów. Tam gdzie nie ma tych dowodów, nie ma także pewności, Joe. Jeżeli jesteś pisarzem z wyobraźnią, nie żądaj ode mnie dalszego zagłębiania się w rozmowę o tym człowieku, który może okazać się dla ciebie przedmiotem interesującego studium psychologicznego. Byłoby ciekawe, gdyby udało ci się poznać chociażby część jego cennych myśli. Pan profesor Robert Hastings jest sławnym człowiekiem. Chciałbym, żebyś odnalazł w sobie słabość do sławnych ludzi.
— Rozumiem. I to już wszyscy?
— Wszyscy, nie licząc służby. Ale służba na razie nie wchodzi w grę. Jest tam nasz stary znajomy Malachi, a poza tym dwie miejscowe kobiety. Obie poza wszelkimi podejrzeniami, jak mi się wydaje.
Joe Alex westchnął.
— Wybierałem się do Sunshine Manor, żeby napisać książkę — powiedział bezradnie. — Chciałem spokoju ukojenia nerwów, zerwałem dzisiaj z kobietą...
— Z panią Karoliną Beacon, wiem. Jutro zamieszka ona w Torquay, w hotelu „Excelsior”.
— O Boże! Więc i mnie szpiegujesz?
— Skądże! Po prostu, kiedy otrzymałeś zaproszę: do Iana, musiałem przejrzeć listę twoich znajomych. Mógłbyś przecież, nie wiedząc o niczym, dać się wykorzystać w jakimś celu, którego byś nie zrozumiał. To nie był brak zaufania do ciebie. Ale jeżeli ten anonim zawiera choć słowo prawdy, to tamci, kimkolwiek oni są, także przecież musieli postarać się o przejrzenie życiorysu Iana i listy jego przyjaciół. Chodzi im może o kontakt z nim, o przeszmuglowanie swojego człowieka do jego otoczenia, o zebranie informacji o jego życiu. Nikt cię o niego nie wypytywał?
— Nie — Alex potrząsnął głową. — Nikt, nigdy... — Zastanowił się. — Nie, na pewno nie.
— Właśnie. — Parker wstał. — To ciekawe, że żaden przyjaciół Drummonda albo Sparrowa ani nikt z ich dalszej rodziny nie stał się celem badań tych, którzy mogliby im zaszkodzić. Sprawdzałem to dosyć dokładnie, bo od tego miejsca mogłyby się zacząć nici prowadzące do ewentualnego kłębka. Ale nic takiego się nie dzieje. Trzeba przyznać, że przeciwnik, o ile istnieje, jest bardzo przebiegły. Dlatego każda informacja będzie dla nas bezcenna.
— Ale czy ja...
— Czytuję przecież te twoje książki. Jest w nich spostrzegawczość i zmysł matematyczny. Często są bardziej podobne do życia, niż ci się wydaje. Poza tym jesteś przecież rozgarniętym chłopcem, który trochę przeżył. A w końcu chodzi o Iana. To na pewno nie jest chwila, w której jego przyjaciele powinni zlekceważyć grożące mu niebezpieczeństwo, nawet jeżeli są szansę, że jest ono tylko wytworem czyjejś wyobraźni. Mój telefon domowy masz zapisany u siebie, prawda?
— Tak.
Inspektor wyciągnął z kieszeni kartkę papieru.
— Tu masz mój numer w Yardzie, a ten drugi, to numer posterunku policji w Malisborough. O ile pamiętam, jest to nieduże miasteczko odległe o dwie mile od posiadłości Drummondów. Jeżeli powiesz im, że chcesz ze mną rozmawiać, natychmiast cię połączą. Znajdą mnie od razu, bo wiedzą, gdzie mnie szukać. A za tydzień ja sam wpadnę na parę dni do Sunshine Manor. Wymogłem na Ianie, żeby nikomu nie mówił o moim zawodzie. Przyjadę jako jego kolega z czasów wojny. Zresztą stary Malachi zna i ciebie, i mnie z tamtych czasów. Ty też o tym będziesz musiał pamiętać.
— To nie będzie trudne — powiedział Alex. — Przynajmniej to jedno nie będzie trudne.
Odprowadził gościa do windy, a potem podszedł do okna i zobaczył pośród nocy czarny samochód oddalający się cicho wymarłą, jasno oświetloną ulicą.
III. Dziecko na szosie
Przytłumiony podwójną szybą zamkniętego okna szum motoru i miękki syk opon na mokrym asfalcie oddalił się i przygasł. Na dachy Londynu spadał z czarnego nieba drobny, bezgłośny deszcz. Joe Alex przymknął oczy. W pokoju było teraz cicho, tak cicho, że usłyszał własny spokojny oddech, i na chwilę zastygł w napiętym oczekiwaniu, bo wydało mu się, że oddech ten należy do kogoś stojącego za jego plecami. Ale po sekundzie zrozumiał swoją omyłkę, roześmiał się, opuścił firankę i z wolna podszedł do stolika. Stojąc, nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę i opadł na miękki fotel. Przez chwilę siedział pogrążony w myślach, potem podniósł szklaneczkę do ust i nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co robi, odstawił ją nie tkniętą na tacę.
— Wyobraźnia! — powiedział półgłosem, starając się włożyć w to jedno jedyne słowo jak najwięcej pogardy. — Wystarczy, żeby twój stary przyjaciel, który przypadkowo jest policjantem, poprosił cię o drobną przysługę i powiedział przy okazji parę słów o swojej pracy, pokazując równocześnie kartkę napisaną na maszynie Remington przez jednego z tysięcy nieszkodliwych wariatów, którzy co dnia wrzucają takie i tym podobne listy do skrzynek pocztowych, jak Anglia długa i szeroka — a oto natychmiast twoja wyobraźnia zaczyna budować obrazy najbliższej przyszłości, pełne krwi i trupów, z których najciekawszym jest twój drugi przyjaciel, towarzysz broni i jeden z najszlachetniejszych ludzi, jakich udało ci się poznać. A mimo wszystko tęskni w tobie coś za tym. Pragniesz, żeby po twoim przyjeździe do Sunshine Manor zaczęły się tam dziać rzeczy okropne, w których odegrałbyś decydującą, bohaterską rolę. Bądźmy szczerzy, chciałbyś, żeby tamci, kimkolwiek są, ruszyli do ataku i żebyś ty ocalił obu badaczy i zasłużył na podziw wszystkich obecnych, nie wyłączając Sary Drummond, o której nie przestajesz myśleć już od paru godzin, to znaczy od chwili, kiedy zobaczywszy ją na scenie zrozumiałeś, że już pojutrze spotkasz ją w ślicznym starym dworku, otoczonym romantycznym parkiem. Chciałbyś stać się w jej oczach bohaterem i dlatego wyobraźnia twoja w tej chwili odsłania ci obraz postaci skradających się nocą przez oświetlony księżycem park. Uciekają z planami wynalazków Drummonda i Sparrowa. A to właśnie ty zabiegasz im drogę. Błyskają ogniki wystrzałów, budzą się przerażone ptaki, ludzie-cienie walczą w milczeniu na śmierć i życie, słychać okrzyk bólu. Przez oświetlony księżycem klomb powraca do pałacu jeden człowiek. Jest pokrwawiony, ubranie ma w strzępach, włosy w nieładzie. Ale niesie odzyskaną teczkę z bezcennymi rękopisami. Ten człowiek to ty. Wchodzisz w krąg światła. Oni (a przede wszystkim ona) patrzą na ciebie. Zmęczony opierasz się plecami o ścianę i wyciągasz przed siebie teczkę. — Mam ją... — mówisz skromnie i w tych dwóch słowach zawierasz całe swoje bohaterstwo, bo wszyscy widzą i rozumieją, co się musiało dziać przed chwilą w mrocznym parku. A kiedy już wypełniłeś swój obowiązek, przybywa spóźniona policja, wpada Ben Parker ze swoimi ludźmi, a ciebie dopiero wtedy opuszczają siły. Słaniasz się. Podtrzymują cię i jakaś drobna dłoń podsuwa ci kieliszek whisky. Drobna dłoń... Wszystkie pachnidła Arabii...