— Ciekawe, czyby uwierzył?
Sara Drummond odwróciła na ułamek sekundy swoje promienne, ciemne oczy od smugi wpadającego pod koła asfaltu.
— Uwierzyłby! — powiedziała tak dobitnie, że Joe mimo woli roześmiał się.
Wjechali teraz w długą ulicę, po której obu stronach ciągnęły się nieskończone szeregi ładnych dwu — i trzypiętrowych domów.
— Niedługo miniemy Croydon — mruknęła Sara. Spojrzała na licznik szybkości — i wydostaniemy się na szosę.
— Ile czasu jedzie pani zwykle do Sunshine Manor?
— Do Brighton godzinę, a później kwadrans nadmorską szosą, jeżeli nie ma wielkiego ruchu. Potem już tylko kilka minut. Malisborough, a zaraz za miasteczkiem — nasz dom.
Nacisnęła pedał. Jaguar cicho przyśpieszył i wyminął bezszelestnie dwa jadące przed nim samochody. Domy, przerzedzały się, po lewej stronie szosy otworzyła się szeroka, i płaska przestrzeń. Joe spojrzał. Tu było kiedyś lotnisko. Jakby wywołany tą myślą wielki samolot pasażerski wynurzył się właśnie spoza dalekich domów przedmieścia, wyprzedził ich i z wolna nabierając wysokości zakręcił na południe.
— Czy nigdy pan teraz nie lata? — Sara nie odwróciła głowy od szosy. Pytanie zabrzmiało jak pytanie dziecka, szybko i jak gdyby bez przywiązywania wagi do tego, czy odpowiedź będzie brzmiała tak, czy nie.
— Nigdy. Staram się nie latać nawet wtedy, kiedy wyjeżdżam za morze.
— Dlaczego?
— Nie wiem dokładnie. Może mam za wiele wspomnień? Próbowałem zresztą kilka razy. Za każdym razem przez cały czas myślałem o wojnie i o tych, którzy nie wrócili. A przecież nie ma sensu o tym myśleć. Ma pani słuszność. Najważniejsze to być. Przeszłość nie istnieje przecież naprawdę. Po co ją przywoływać?
Samolot malał na niebieskim niebie, był już tylko drobną białą plamą. Powiódł za nim wzrokiem. Kurs na Paryż. Nie, na Amsterdam. Do końca życia będzie wiedział dokładnie, w jakim kierunku lecą samoloty z Londynu. Znał każdy kurs, leciał w tamtą stronę za dnia i w nocy, nieskończoną ilość razy, po wszystkich promieniach wybiegających z Anglii. Powrócił spojrzeniem do szosy. Zauważył, że Sara przygląda mu się o tyle, o ile pozwalało jej na to prowadzenie wozu. Samochód znowu przyspieszył. Joe spojrzał na zegar, sześćdziesiąt mil. Ładna szybkość jak na tak uczęszczaną szosę. Sara puściła jedną ręką kierownicę, a drugą wyciągnęła ku niemu.
— Proszę o papierosa. Są w skrytce przed panem.
Otworzył skrytkę i ze zdumieniem dostrzegł paczkę niebieskich gauloise’ów.
— Czy to te?
— Tak. Niech pan wyjmie jednego i włoży mi w usta. Szosa jest trochę zatłoczona. Nie chciałabym pana wpakować na drzewo. Siebie też nie. Proszę mi podać zapalniczkę.
Zrobił wszystko, o co prosiła, wyciągnął jarzącą się zapalniczkę, umieszczoną obok skrytki, i przytknął ją do papierosa Sary. Samochód mknął teraz jeszcze prędzej. Alex, który nie lubił zbyt szybkiej jazdy, poczuł się trochę nieswojo, ale postanowił, że ona tego nie zauważy.
— Co pani będzie grała na jesieni?
— Nie wiem jeszcze, ale prawie na pewno w Orestei Ajschylosa.
— Kasandrę?
— O Boże, nie! — roześmiała się. — Po cóż bym miała grać to lamentujące cielę?
— Przecież nie Klitajmestrę?
Zamiast odpowiedzi dodała gazu i zadeklamowała:
Przyhamowała gwałtownie. Zobaczył, że jej zaciśnięte na kierownicy palce zbielały. Wóz z sykiem sunął przez chwilę po szosie i zarzucił ostro. O krok przed kołami stało na środku szosy dwuletnie może dziecko i zasłoniwszy rękami twarzyczkę płakało, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, że ułamek sekundy zadecydował o tym, że pozostało między żyjącymi. Sara wyskoczyła z wozu. Poszedł za jej przykładem. Zobaczył biegnącą od strony domu młodą kobietę w białym fartuchu.
— Elżbietko! — wołała kobieta — Elżbietko!
Sara wzięła małą za rękę i odprowadziła ku ścieżce prowadzącej w stronę domu. Matka chwyciła małą na ręce.
— O Boże! — powiedziała omdlewającym szeptem. — Widziałam wszystko z okna... Jak ona otworzyła tę furtkę...?
— Następnym razem będzie lepiej, jeżeli pani zada sobie to pytanie wcześniej, bo może się zdarzyć, że Elżbietka już nigdy potem nie otworzy żadnej furtki. Kazałabym panią wybić, gdyby tu był pani mąż. Ale na pewno pracuje w tej chwili i nie wie, że ma żonę idiotkę. Proszę zabrać to dziecko do domu i natychmiast zabezpieczyć furtkę tak, żeby nie mogło jej otworzyć. Czy pani rozumie?
— Tak — powiedziała kobieta. — Rozumiem, proszę pani. — Odwróciła się i niosąc na rękach Elżbietkę, która przestała płakać i przyglądała się wielkimi, jasnymi oczkami tej rozkazującej pani, odeszła prędko. Sara zawróciła do wozu.
— To byłaby moja wina — mruknęła. — Jechałam osiemdziesiąt mil na godzinę. No, ale dałam jej nauczkę. Założę się, że teraz będzie zamykała tę furtkę na sto zasuwek.
Ruszyli. Alex, który przeżywał jeszcze to wydarzenie, spojrzał po chwili na prowadzącą w milczeniu dziewczynę.
Zobaczył, że się śmieje. Widocznie zauważyła jego zdumione spojrzenie, bo powiedziała:
— To z pana! Miał pan tak zabawną minę. Słuchał pan tak grzecznie, kiedy zaczęłam deklamować. I nagle traaaach... Nie patrzył pan nawet na szosę, tylko na mnie!
— Czy pani naprawdę zdążyła to wszystko zauważyć hamując, żeby nie przejechać tej dziewczynki?
— Oczywiście. Nie miałam nic innego do roboty, tylko gnieść z całej siły hamulec i trzymać kierownicę, żeby nas nie wyrzuciło z szosy do rowu. Wiedziałam zresztą, że przejadę tę małą, jeśli nie będzie innego wyjścia. Przy tej szybkości nie mogłam ryzykować i wpakować nas do rowu. Ale pan patrzył na mnie. To chyba najładniejszy komplement, jaki mi się przydarzył w życiu.