Выбрать главу

— Odchodzisz stąd? — zapytał Nadaske, wyrażając natychmiastową-śmierć. — Żegnam na zawsze. Ostry kamienny-ząb przeszyje Nadaske, gdy tylko znikniesz z oczu.

— Wrócę, już wkrótce. Idziemy na północ na wymianę, to wszystko.

— To wszystko? Rzeczywiście. Nasze efenburu ciągle maleje. Imehei odszedł. Rozglądam się wokół i nie widzę młodego mokrego-miękkiego. Już nie przyjdzie, gdy ty odejdziesz. Jest tu tylko samotność.

— Żyjesz tu, nikt nie zabiera cię na plaże.

Nadaske nie rozgniewał się na te słowa, odwrócił się tylko i popatrzył na pusty ocean, wskazał na leżący wzdłuż niego dziewiczy piasek. — To plaże samotności. Może powinienem był pójść z resztą hanalè na plaże śmierci.

Kerrick nie mógł nic powiedzieć, zbyt wielka była rozpacz jego przyjaciela. Siedzieli chwilę w milczeniu, potem Kerrick wstał, by odejść. Nadaske patrzył za nim jednym okiem, lecz nie odpowiadał na pytania. W końcu Kerrick poszedł, zostawiając na plaży samotną, wpatrującą się w puste morze postać.

Ale to już minęło, zostało zapomniane wśród przyjemności wędrowania. Szli już kilka dni, więcej niż połowę liczby łowców, gdy Hanath znalazł na szlaku ślady innych.

— Patrzcie — tu i tu, przygięli gałązki na znak dla idących za nimi. To może być ścieżka.

— Też, ale szli tędy i Tanu. — Morgil pochylił się, wąchając ziemię. — Musieli iść tędy po wodę.

Szlak mijał wielką zatokę, potem przechodził rzekę. Zamiast trzymać się go, ruszyli wzdłuż nurtu, aż Morgil poczuł coś w powietrzu.

— Dym! — zawołał. — Są tu Tanu.

Już o zmierzchu doszli do innych sammadów, tych samych, od których odłączył się Herilak, skręcając na południe. Na ich krzyki przybiegli łowcy, prowadzeni przez sammadara Har-Havolę.

— Szukaliśmy was, ale nie znaleźliśmy — powiedział.

— Nie poszliście dostatecznie daleko na południe — odparł Kerrick.

— Doszliśmy dotąd. W zimie nie ma tu śniegu, dużo jest zwierzyny i ryb.

— A wasze śmiercio-kije — czy żyją?

— Oczywiście. Jeden zdechł, inne są takie jak zawsze.

— Mamy wam wiele do przekazania. Nasze śmiercio-kije zdechły, lecz mamy już inne.

Har-Havola zmartwił się. — Musicie nam o tym opowiedzieć. Chodźcie, najemy się, zrobimy ucztę. Mamy tu wiele smacznych rzeczy, musicie spróbować wszystkich.

Pozostali z sammadami jeden i drugi dzień, potem stwierdzili, że muszą iść dalej.

— Szlak jest długi — powiedział Kerrick. — Musimy dojść na pomoc i wrócić.

— Przy następnym polowaniu pójdziemy na południe — stwierdził Har-Havola. — Znajdziemy wasze sammady na wyspie, o której mówiłeś, powiemy im, że was spotkaliśmy. Będziemy jednak trzymać śmiercio-kije z dala od waszych, tak jak nas ostrzegłeś. Oby wasza wyprawa potrwała krótko, obyście wrócili bezpiecznie.

Szli dalej w upale lata, z każdym jednak dniem nadciągała jesień i ciągle zbliżali się ku północy. Przed świtem bywało chłodno, na skórach do spania leżała gruba rosa. Gdy głębokie koleiny szlaku zaczęły skręcać ku brzegowi, ujrzeli przed sobą ocean, jego szare wody pod szarym niebem. Poczuli słoną mgiełkę porywaną przez wiatr z załamujących się fal i Armun wybuchnęła śmiechem.

— Jest tu zimno i mokro — ale się cieszę.

Hanath krzyczał radośnie i rzucił włócznię wysokim łukiem, wbiła się w plażę daleko od nich. Cisnął pakunki i pobiegł po nią. Morgil za nim. Wrócili zdyszani i szczęśliwi.

— Rad jestem, że poszliśmy — powiedział Kerrick. — Warto było tu przyjść, choćbyśmy nawet nie spotkali Paramutan.

— Będą tam. Czyż Kalaleq nie powiedział, że wrócą, że żaden ocean nie jest dla nich zbyt szeroki?

— Tak, lecz powiedział także, że przy braku łodzi przepłynie ocean. To wielkie samochwały.

— Mam nadzieję, że przybędą.

Szli na północ plażą, wieczorem rozniecili ognisko w zagłębieniu piaszczystych wydm. Po zmroku zaczęło padać, znad morza przypełzła bardziej jeszcze mokra i zimna mgła. Do jesieni mieli już blisko.

Rankiem Kerrick rozpalił ogień i dołożył do niego resztki drew. Przesycone solą, wyrzucone przez fale gałęzie skwierczały w żółtych i niebieskich płomieniach. Armun rozłożyła skóry, by mogły wyschnąć. Dwaj łowcy nadal leżeli zawinięci w swoje, nie chcieli jeszcze wstawać. Kerrick szturchnął ich końcem włóczni, słysząc w odpowiedzi tylko jęki.

— Wstawać! — zawołał. — Potrzebujemy więcej drzewa na ognisko. Wyłaźcie, wielkie leniuchy!

— Lepiej nazbieraj go sam — powiedziała Armun.

Kiwnął głową i wciągnął na nogi mokre madrapy, potem wszedł na szczyt wydmy. Deszcz ustał, a mgła opadła, jaskrawe promienie słońca barwiły morze. Na granicy największego przypływu zobaczył świeże wodorosty, muszle i błyszczące kamyki. Drewno będzie tam za mokre, dalej jednak leżało całe uschnięte drzewo. Może odłamać od niego kilka gałęzi. Kerrick wciągnął morskie powietrze i spojrzał poza przybój. Coś ciemnego uniosło się na fali i zniknęło. Opadł na piasek. Czy to uruketo? Co robią Yilanè tak daleko na północy? Osłonił oczy ł starał się dojrzeć coś wśród spienionych fal.

Było tam coś — ale nie uruketo.

— Żagiel! — krzyknął. — Żagiel — są tam Paramutanie. Armun przybiegła do niego, za nią wgramolili się obaj łowcy.

— To żagiel — powiedziała — ale płyną na południe. Co tam robią?

— Wodorosty — zawołał Kerrick. — Hanath, przynieś je, i drewno, nawet mokre. Rozpalcie ognisko, by dojrzeli dym!

Kerrick wzniecał ognisko, aż buchnęło jasno na powitanie objuczonych łowców. Nałożył na nie grubą warstwę wodorostów, tak jednak, by dymiły, nie tłumiąc ognia. W niebo wzbiły się białe obłoki.

— Dalej płyną na południe — zawołała Armun. — Nie widzą nas.

— Przynieście więcej!

Ogień szalał, słup dymu pęczniał i rósł, aż wreszcie Hanath zawołał z plaży: — Zatrzymali się, zawracają, zobaczyli nas.

Patrzyli ze szczytu wydmy, jak ikkergak buja się na wodzie z łopoczącym żaglem, potem skręca i nabiera wiatru w wielką płachtę. Pędził do brzegu, wznosząc się na falach, potem wpadł na piasek w chmurze piany. Ciemne postacie machały im i krzyczały, jedna wychyliła się przed dziób, wpadła do morza i ruszyła na brzeg. Obaj łowcy zostali na miejscu, lecz Kerrick i Armun pobiegli przez piasek w stronę statku.

Fala opadła z Paramutanina, stał na brzegu, ociekając wodą i krzycząc radośnie.

— Nie do wiary, włosy słońca, przyjaciele lat.

— Kalaleq! — zawołał Kerrick, gdy Paramutanin wyszedł ze śmiechem z morza. Chwycił i potrząsnął ręką Kerricka, potem odwrócił się do Armun i krzycząc radośnie, obejmował ją ramionami, aż musiała go odepchnąć, gdy sięgnął silnymi palcami do jej pośladków.

— Dokąd płyniecie? — zapytała.

— Na południe, ale jest za gorąco, jak widzicie mam na sobie tylko własne futro. — Gdy spojrzała na niego, opuścił ogon odstający co nieco, lecz podniósł go uderzony przez nią w ramię. Paramutanina nic nie zmieni.

— Dlaczego południe? — spytał niezdarnie Kerrick, starając się przypomnieć sobie ten trudny język.

— Szukamy łowców. Czekaliśmy na plaży na północy, ale nie przyszli. Mamy skóry i wiele dobrych rzeczy. Potem postanowiliśmy poszukać bardziej na południe, znaleźć łowców. Nie domyślaliśmy się, że czekają tu na nas przyjaciele.