Hanath i Morgil podeszli bliżej, mrucząc na powitanie coś niezrozumiałego. Przyłączyli się też inni Paramutanie, krzycząc z radości i przynosząc w podarunku surową, zgniłą rybę. Morgil wybałuszył oczy i niemal zapłakał, gdy zmusił się do jej przełknięcia. Potem wszyscy poszli do ogniska na świeże mięso. Odcinane przez Kerricka surowe kęsy z tułowia wczorajszej zdobyczy przyjmowane były z ogromnym zadowoleniem. Kalaleq zajadał chciwie, brudząc się krwią i opowiadając Armun o wszystkim, co zaszło po ich rozstaniu.
— Zabijanie jest dobre, ularuaqi wypełniają morze tak bardzo, że można przejść przez nie po ich grzbietach. Wszystkie kobiety mają dzieci, czasem trzy lub cztery naraz. Nauczyliśmy się łapać i zabijać wielkie ptaki. A co u was? Musisz mi opowiedzieć, bym mógł powtórzyć Angajorqaq, bo mnie pobije, jeśli o czymś zapomnę.
— Jesteśmy wszyscy razem, żyjemy spokojnie. Mamy dzieci, ale nie tyle co Paramutanie, bo śpimy inaczej niż oni. Wszystko jest dobrze.
Po zjedzeniu mięsa Paramutanie pobiegli do ikkergaka, zostawionego na piasku przez odpływ, i wrócili z pakunkami skór. Hanath z Morgilem przynieśli noże i groty włóczni. Wśród wielu krzyków i zamieszania zaczęła się wymiana. Armun miała wiele roboty z tłumaczeniem. Kerrick siedział na wydmie z dala od całej wrzawy, wkrótce dołączył do niego Kalaleq. Wróciła pamięć i Kerrick mówił już znacznie swobodniej.
— Przepełnił nas lęk, gdy zobaczyliśmy, że wszyscy łowcy zniknęli — powiedział Kalaleq.
— Uciekli przed północą i śniegiem. Mamy obóz daleko stąd, na południu. Poluje się tam łatwo i zawsze jest ciepło.
— Umarłbym! Nawet tutaj żar aż pali. — Kerrick uśmiechnął się na to i szczelniej otulił w skóry, chroniąc przed zimnym wiatrem od morza. — Złapaliśmy mnóstwo ryb, znaleźliśmy niektóre rośliny niezbędne na takkuuk, liście i wnętrza kory pewnych drzew, z których warzymy wodę do picia. Potrzebujemy jednak bardzo noży i płakaliśmy ze strachu, że wrócimy bez nich. Teraz płaczemy z radości, że trafiliśmy na ciebie — i na groty włóczni.
Armun przyszła do nich, wręczyła Kalaleqowi zwinięty kawałek ubrania utkanego z charadisu. Kalaleq rozwinął go i wzniósł do nieba.
— Niewiarygodne! Miękkie jak futro na pupie niemowlęcia. I dobrze pachnie.
— To dla Angajorqaq — powiedziała Armun. — Można to nosić wokół głowy, pokażę ci jak. Jest utkane z włókien pewnej rośliny.
Robią je Sasku. To łowcy mieszkający w głębi lądu, daleko od morza.
— Och, co też potrafią, choć muszą codziennie płakać z tęsknoty za oceanem. Tyle tu cudów, charadis, wasze włócznie, łuki, groty, noże, ekkotaz — muszę go jeszcze spróbować!
— Wy też macie wiele cudów — powiedziała, śmiejąc się i odpychając jego dłonie. Jedzenie i seks, to obyczaje Paramutan. — Ikkergak, którym płyniecie, harpuny do zabijania, łódki z żaglami, pompy i gwizdki.
— Masz rację — jesteśmy tacy dobrzy! Robimy tyle rzeczy, że aż kręci mi się w głowie od myślenia o nich.
Kerrick uśmiechnął się, słysząc przechwałki i opisy wszystkich rzeczy, jakie robili Tanu, Paramutanie, a nawet Sasku. Są takie inne, a mimo to jednakowe. Wszyscy robią rzeczy. Tym różnią się do Yilanè, które nie wykonują niczego. Twórcze były jedynie samce Yilanè. To artyści, robią rzeźby z metalu, ci dwaj, którzy uciekli z hanalè, nauczyli się nawet łowić ryby i polować. Samice jednak nie tworzyły niczego. Hodowały wszystko, co potrzebowały. Były w tym dobre, zwłaszcza uczone, nie potrafiłby jednak zrobić czegoś nawet tak prostego jak włócznia.
Kerrick pogrążył się w myślach. Zrozumiał, że świat nie jest taki, jak to sobie zawsze wyobrażał. Urodził się jako Tanu, lecz wyrósł wśród Yilanè i nadal zbyt wiele myślał jak one.
Ale już nigdy więcej! Bardzo wyraźnie widział teraz przyszłość. Wiedział, co musi robić.
ROZDZIAŁ XXX
eistaapeleghè eistaaii, yilanè, ninkuru yilanè gebgeleb
Yilanè z dwiema eistaami? Ohydne-niemożliwe-niepojęte.
Była to największa rzeka, jaką widziała dotąd Fafnepto, większa nawet od wszystkich w Entoban*. Niesiona przez nią ziemia docierała daleko w morze, tworzyła mielizny i wysepki zatykające ujście. Wiele dni zajęło im samo odszukanie większych odnóg wśród wysp, którymi wreszcie dotarły do głównego nurtu toczącego się między wysokimi cyplami. Cały dzień płynęło uruketo w górę rzeki, która wcale się nie zwężała. Nocą dryfowały na płyciźnie, a rankiem ruszyły dalej. Fafnepto zobaczyła, że Gunugul i Vaintè stoją już na płetwie i dołączyła do nich. Musiały się mocno trzymać, bo uruketo wyszarpywało się z mielizny. Gdy znów znalazło się na głębokiej wodzie, Fafnepto poprosiła o uwagę.
— To wielka rzeka — powiedziała. — Jej ogrom i ilość dni, które zajmie jej przeszukanie, zmusza mnie do jednego wniosku. Zrozumiałam, że Gendasi* to nie Entoban*, trzeba tu postępować inaczej. To bogaty, lecz pusty ląd. Nie brak w nim życia, wiemy o tym dobrze, lecz nie ma tu Yilanè. Nie mogę się nadziwić, iż widzę takie ujście nie obramowane pięknymi miastami. Przypomniałam sobie, że w Entoban* są nadal miasta, które marzną w zimy. Po powrocie udam się do nich i powiem, że nie mają się czego obawiać. Czeka tu na nie pusty świat. Wiesz o tym, Vaintè, to przecież ty wyhodowałaś pierwsze miasto na tych brzegach?.
— Tak. Alpèasak. Masz rację we wszystkim.
— To mnie podtrzymuje na duchu. Musisz dalej śledzić me myśli. Eistaa Saagakel obdarzyła mnie zaufaniem. Wysłała z misją odnalezienia zabranego jej uruketo, odnalezienia Ambalasei, która je wzięła. Czyż nie zgodziłam się to uczynić?
— Zgodziłaś się — przyznała Vaintè zaciekawiona, do czego to prowadzi. W mowie i myśleniu Fafnepto krążyła równie pokrętnie, jak szła prosto i zdecydowanie w lesie. Może to wynik samotnego życia. Vaintè skryła niecierpliwość w postawie pilnego słuchania.
— Rozumiesz więc mą troskę, bo zaczynam sądzić, że nie sprostam zaufaniu Eistai, nie wypełnię jej rozkazów, jeśli będziemy dalej tak postępować jak dotychczas. Uważam, że szukając na oślep, nigdy nie znajdziemy tych, które ścigamy. Potrzebna nam pomoc.
— A co proponujesz? — spytała Vaintè, wiedząc dobrze, co usłyszy.
— Musimy wrócić wzdłuż brzegu do miasta Alpèasak i porozmawiać z jego mieszkankami. Może coś wiedzą o szukanym przez nas uruketo.
— A może nie — powiedziała Gunugul.
— Wtedy niczego nie stracimy, bo będziemy szukać dalej. Twierdzę jednak, że musimy tam spróbować. Vaintè, co o tym myślisz?
Vaintè spojrzała na szerokość rzeki i okazała obojętność co do wyboru.
— Musisz sama zadecydować, bo ty masz tu najwyższą władzę. Być może w Alpèasaku wiedzą coś o tych, których szukamy. Wpierw jednak musisz usłyszeć jedno. Tamtejszą eistaą jest Lanefenuu, przed przybyciem do Alpèasaku władała Ikhalmenetsem. Jak wiesz, to ja uwolniłam Alpèasak od ustuzou, tak, iż mogła do niego przenieść swe miasto. W jej imieniu ścigałam i zabijałam ustuzou, potem w jej imieniu przerwałam wojnę. Nigdy o tym przedtem nie mówiłam, lecz zdradzę ci to teraz. Kiedyś łączyła nas przyjaźń, lecz już nie łączy. Kiedyś jej służyłam; teraz odrzuca mą obecność. Czy rozumiesz?
Kciuki Fafnepto mignęły w zrozumieniu-wzmocnieniu.
— Służyłam wielu eistaom w wielu miastach i znam ich zwyczaje. Rządzą, a wiać wydają rozkazy i nie słuchają uważnie. Słyszą, co chcą usłyszeć, mówią, co chcą powiedzieć. To, co jest między Lanefenuu a tobą, pozostanie między wami. Służę Saagakel i pójdę do tego miasta jako jej wysłanniczka. Uważam, że powinnyśmy zostawić rzekę i wrócić na ocean. Potem popłynąć do Alpèasaku. Czy zrobisz to?