— Są bardzo dobrzy w ich robieniu.
— Tak, ale my też. Robimy krzemienne noże, łuki, włócznie, namioty, w których śpimy. Pomyśl także o Sasku z ich naczyniami i krosnami, zbiorami…
— I porro — nie można o nim zapomnieć!
Śmiali się razem, a walka na plaży stała się jeszcze bardziej zażarta. Dwaj Paramutanie tak się w niej zapamiętali, że wpadli do wody, co wszyscy uznali za bardzo zabawne.
— To co mówiłem o robieniu rzeczy, jest bardzo ważne — powiedział Kerrick. — Nawet porro jest ważne. Bo to nasze dzieło. Robimy rzeczy swoimi rękami. Uczynione przez nas nie mogą umrzeć, bo nigdy nie żyły. Włócznia równie dobrze służy na śniegu, jak i w dżungli.
— To prawda. Ale co w tym ważnego?
— Dla mnie to najważniejsze odkrycie. Zbyt długo myślałem jak murgu. One nie robią niczego. Większość w ogóle nic nie robi, jedynie żyje i umiera. Mają jednak kilka posiadających wiedzę i potrafiących kierować żywymi istotami. Nie wiem, jak to robią, chyba nigdy się nie dowiem. Byłem jednak tak głupi, że myślałem jedynie o wyhodowanych przez nie rzeczach. O tym, jak i dlaczego to robią. Wszystko co planowałem, wszystko czego dokonałem, było robione na sposób murgu. To był błąd, odstępuję teraz od niego. Jestem w pełni Tanu, a nie na wpół maragiem. Zrozumiawszy to, pojąłem prawdę. Śmiercio-kije mogą sobie zdechnąć. Nie mają znaczenia. To ja je im przydałem, a inni uwierzyli. Nigdy więcej.
Przestraszyła się.
— Nie mów tak. Na południu bez śmiercio-kijów czeka nas śmierć, a na pomocy jest tylko zima. Nie możesz tak mówić.
— Słuchaj i myśl. Jestem jedynym łowcą znającym murgu. Mogę umrzeć jutro, mogłem zginąć wczoraj. Przeze mnie używamy śmiercio-kijów. Żyjąc wśród murgu, widziałem, jak używali ich do zabijania wszystkiego, co je zalakowało, bez względu na wielkość. Widziałem to i zrozumiałem, że mając śmiercio-kije moglibyśmy również żyć na południu. I dokonaliśmy tego, lecz nasze życie zależy teraz od śmiercio-kijów, a to źle. Musimy znaleźć sposób na życie bez nich, zgodne z naszymi zwyczajami. Skoro uzależnimy od nich nasze życie, stajemy się na wpół murgu, wszyscy są tacy jak ja. Ale z tym koniec. Ja i wszyscy inni muszą być wyłącznie Tanu. Wyjście jest proste.
— Nie widzę go — powiedziała zmieszana.
— Czy pamiętasz wyspę murgu? Jak zapaliłaś ognisko, a Kalaleq zabił w morzu statki-stworzenia?
— Tak, uczyniliśmy to.
— Teraz pokaże nam, jak w ten sam sposób zabijać murgu. Nauczymy się robić takkuuk. To ta czarna trucizna w pęcherzach, taka silna, że wystarczy powąchać odrobinę, by się pochorować. Na włóczni zabije największego maraga. Nie widzisz różnicy? Rzeczy, które umiemy robić, nigdy nie umierają, w przeciwieństwie do chorujących i zdychających śmiercio-kijów. Nie może też zginąć wiedza i umiejętność robienia ich, bo wielu ją zna. Będziemy robić takkuuk i żyć, gdzie zechcemy.
— Chyba cię rozumiem, widzę, że to dla ciebie bardzo ważne. Może jednak nie zdołamy zrobić takkuuku. Co wtedy? Przyciągnął ją do siebie.
— Zdołamy zrozumieć, jak się go robi. Zaraz o to zapytamy. Co może zrobić jeden, może i drugi. Pamiętaj, że nie jesteśmy murgu. I nie wolno nam starać się być nimi. Może kiedyś zdobędziemy ich wiedzę o żywych stworzeniach. Kiedyś. Teraz jednak wiedza ta nie jest nam potrzebna. Wypytajmy Kalaleqa.
Zdyszany Paramutanin leżał na piasku. Ręce i twarz miał powalane krwią z jedzonej właśnie surowej wątroby. Brzuch mu pękał od obżarstwa, lecz jeszcze się nie poddał.
— Największy żarłok wśród Paramutan! — zawołał Kerrick.
— To prawda! Sam tak powiedziałeś. Jestem też największym łowcą…
— Potrafisz więc wszystko robić?
— Wszystko!
— Czy wiesz, jak robić takkuuk?
— Kalaleq wie wszystko, co potrzebne do robienia takkuuku, który zabija największe ulauraqi.
— Czy kosmaty Paramutanin, pełen mądrości, powie prostemu Tanu, jak się go robi?
— Nigdy! — zawołał, potem ryknął śmiechem i opadł słabo na piasek. Ani Kerrick, ani Armun nie widzieli w tym nic zabawnego. Paramutanin zaczął tłumaczyć dopiero wtedy, gdy skończył się śmiać i przełknął resztki wątroby.
— To ważne i bardzo trudne. Nauczył mnie tego ojciec, przekażę to memu synowi, Kukujukowi, gdy tylko dorośnie. Wy jesteście dorośli, możecie dowiedzieć się teraz. Musicie jednak zapłacić za tajemną wiedzę.
— To uczciwe. Co chcesz?
— Cena jest wysoka. Jest nią… kamienny nóż o najostrzejszym ostrzu.
Kerrick wyjął swój nóż i dał go Kalaleqowi, który przeciągnął kciukiem po jego ostrzu i zamruczał radośnie.
— Teraz wam powiem i pokażę. Musicie zmieszać krew i wnętrzności pewnej ryby, a potem schować w ciepłym miejscu, by tam zgniły. Potem trzeba je wykopać i znów zostawić do zgnicia, lecz wraz z sokiem wyciśniętym z korzeni wysokich kwiatów, kwitnących jedynie na tym brzegu. To jeden z powodów naszego tu przybycia. Wymiana i kopanie tych korzeni. Muszą być w tak-kuuku, zawsze w nim były. Pomagają mu zabijać. Czy chcecie także takkuuku do łowienia ryb?
— Jesteśmy łowcami. Potrzebny jest nam na groty do włóczni, by móc zabijać największe murgu puszczy.
— Łatwo je zabije, bez obaw.
— Mieliśmy ich bardzo wiele — powiedziała Armun i dodała z uśmiechem — ale już nie teraz.
Opuściły ją także własne lęki. Że Arnwheet stanie się bardziej murgu niż Tanu. Pozbyła się tego strachu. Kerrick będzie sam odwiedzał maraga na wyspie. Porozmawia z tym stworem tak, jak rozmawia z Paramutaninem. To wszystko. A kiedyś tamto zdechnie, i to wszystko się skończy. Może już przestać się bać.
— Boisz się iść na wyspę — powiedział Dali, plując na ziemię, by pokazać siłę swych uczuć.
— Nie boję się — odpowiedział Arnwheet. — Po prostu nie chcę iść. To ty powinieneś się bać — ojciec zbił cię, gdy poszedłeś. Widziałem, jak płakałeś.
— Nie płakałem!
— Ja też widziałem! — zawołał inny chłopiec i odskoczył, gdy Dali próbował go uderzyć.
Arnwheet zaczął się wycofywać. Był mniejszy od Dalia i wiedział, że nie pokona go w walce. Miał nadzieję, że tamten już o wszystkim zapomniał. Tak jednak nie było. Dali dogonił tamtego chłopca, a gdy wrócił, dysząc dźgnął boleśnie palcem w pierś Arnwheeta.
— Widziałem, jak poszedłeś z ojcem na wyspę. Ukryłem się i widziałem, jak poszliście prosto do maraga.
— Nie mów o tym ani o moim ojcu.
— Czemu? — Dali kpił teraz, a wszyscy byli po jego stronie.
— Chcesz mnie powstrzymać? Spróbuj. Twój ojciec to na wpół marag. Widziałem go, jak się tak trząsł.
Okręcił się i zaczął tańczyć machając ramionami, a wszyscy chłopcy roześmieli się, bo było to bardzo śmieszne.
— Zamknij się — tylko tyle zdołał wymyślić Arnwheet.
— Widziałem też Arnwheeta, jak to robił, trząsł się, trząsł się, i trząsł!
Pokaz spotkał się z wielkim uznaniem i Dali zaczął się obracać, by wszyscy mogli go zobaczyć. Arnwheet rozzłościł się i pchnął większego chłopca w plecy, a gdy ten się przewrócił, kopnął go mocno. Dali krzyczał wściekle, lecz Arnwheet już uciekł. Arnwheet był szybki i wrzeszczący Dali nie zdołał go złapać. Gonili także inni chłopcy. Wszyscy razem wpadli między namioty. Arnwheet kluczył między nimi, potem przeskoczył ognisko, lecz Dali zaszedł go od przodu i chwycił za ramię. Powalił chłopca na ziemię i zaczął go okładać. Trafił pięścią w nos Arnwheeta, tryskająca wysoko krew rozjuszyła widzów. Dali wstał i zaczął kopać mniejszego chłopca. Nagle krzyknął, gdy twarda dłoń uderzyła go t w ucho.