— Po zimie znów tu przypłyniemy. Będziemy mieli wiele do wymiany. Wracajcie!
— Wrócimy — zawołała Armun, musiała krzyczeć, by zagłuszyć rozbijające się o plaże fale. — Będziemy tu.
— Co powiedział ten kudłaty? — zapytał dzwoniący zębami, siny z zimna Hanatah. Owinął się jednym z nowych futer.
— Chcą się jeszcze z nami wymieniać.
— Wymienimy się. Następnym razem przyjdziemy wcześniej i zrobimy porro. Polubią je.
— Nawet o tym nie myśl — powiedział Kerrick. — Chyba że spędzisz z nimi zimę. To bardzo dziwni ludzie.
— Lubię ich — stwierdził Morgil. — Wiedzą, jak się cieszyć. Powiedz nam teraz, co za straszny czarny gnój zakopałeś. Ciągle czuję jego smród.
— Dzięki niemu przeżyjemy, gdy to zginie — powiedział Kerrick, unosząc hèsotsan. — Paramutanie robią silną truciznę o nazwie takkuuk. Może ona zabić największe zwierzę morskie. Zabije też murgu. Wiemy teraz jak ją robić. Sam nie wiem tego dobrze, lecz Armun wszystko pamięta, sporządziła ją z Kalale-qiem. Wydaje się to bardzo trudne.
— Niezupełnie — powiedziała. — Należy tylko w pewien sposób sprawić, by zgniły wnętrzności i krew, a potem dodać pewne korzenie. Znam tę roślinę, zawsze mi mówiono, by jej nie zrywać, a nawet nie podchodzić blisko. Teraz wiem, dlaczego.
— Smród zabije nas prędzej niż marag — powiedział Hanath.
— Chyba nie — Kerrick wziął włócznię. — Za drugim razem zakopiemy truciznę w małych skórzanych torebkach owiniętych wokół grotów włóczni. Same włócznie też zagrzebiemy, specjalne włócznie przeznaczone wyłącznie do zabijania murgu. Gdy dźgniemy maraga, grot przebije torebkę, raniąc ciało, i potwór zdechnie.
— Na pewno możemy tak zrobić — powiedział z wielkim entuzjazmem Morgil. — Pomożemy ci, Armun, zrobić mnóstwo włóczni takkuukowych. Będziemy się mogli nimi wymieniać z innymi sammadami. Pójdziemy nawet do doliny Sasku, by wymienić je na tkaniny.
— Możecie już nigdy nie polować — powiedziała Armun. — Będziecie teraz wymieniać.
— Oczywiście. Gdy zechcemy, będziemy też polować, ale lubimy wymianę.
Mieli teraz tyle futer i zwiniętych skór, że obaj handlarze musieli wyciągnąć kije na włóki. Objuczyli je ciężko i musieli się wymieniać przy ciągnięciu ich na południe. Noce były chłodne, dni rześkie, z przyjemnością owijali się do snu w nowe futra i skóry. „Gwiazdy świecą tu chyba jaśniej niż na wyspie” — pomyślał Kerrick, obserwując je, gdy Armun już zasnęła. Może dlatego, że będąc tharmami łowców, lśnią mocniej na północy, gdzie umarli. Kiedyś śniegi znowu stopnieją i będą mogli wrócić w góry. Tymczasem żyją tu, sammady się powiększają, murgu nie będą już im zagrażać po zdechnięciu hesotsanów. Jutro jutra zapowiada się dobrze. Yilanè bardzo często to powtarzały i myśląc o nich, wygiął ręce i nogi w kształt tego zdania. Armun jęknęła przez sen, musiał ją trącić. Leżał teraz spokojnie. „Zapomnij o Yilanè, wystarczy być Tanu” — pomyślał.
Droga na południe znajomym szlakiem była łatwa. Tylko dwa razy napadły na nich murgu na tyle duże, że musieli je zabić śmiercio-kijami. Dobrze też jedli. Ten z łowców, który nie ciągnął włóków, szedł do puszczy i doganiał ich po jakimś czasie z zabitym maragiem czy sarną. Każdej nocy rozpalali ognisko i piekli świeże mięso, jedli tyle, by starczyło im do następnego dnia. Szli tak coraz dalej na południe.
Gdy doszli do ścieżki prowadzącej do innych sammadów, zastanawiali się nad możliwością zboczenia. Hanath i Morgil chcieli się wymieniać, Kerrickowi było obojętne, co zrobią, lecz Armun się uparła.
— Nie. Te sammady mogły przejść na południe. Jeśli nie, będziecie mogli we dwóch do nich wrócić. My idziemy do naszego sammadu. Mamy tam dzieci i chcę je zobaczyć. — Spojrzała oskar-życielsko na Kerricka.
— Ja też. Nie zatrzymamy się. Idziemy prosto na wyspę.
Dni stawały się coraz krótsze, wraz z nimi malała odległość, jaką mogli codziennie pokonać. Armun martwiła się wolnym posuwaniem. Popędzała ich, tak iż wyruszali w drogę jeszcze przed świtem i szli po zmroku.
— Zmęczyłem się — powiedział pewnego wieczoru Hanath, patrząc na ciemniejące niebo. — Lepiej, jak się już zatrzymamy.
— Ja idę dalej — stwierdziła stanowczo. — Też jestem zmęczona, lecz jeśli zdołamy dziś dojść do strumienia, jutro przed nocą będziemy na wyspie. Pójdę sama, jeśli wy nie chcecie. Dajcie mi jeden ze śmiercio-kijów.
— Idziemy, idziemy — mruknął Hanath, napierając na rzemienie.
W nocy padało, lecz wypogodziło się przed ranem. Armun obudziła ich, wyśmiewając się ze skarg. Gdy jednak znaleźli się na szlaku, wszystkim stało się pilno do powrotu. Nie zatrzymywali się, lecz jedli w drodze zimne mięso. Nic nie pili, bo wszyscy mogli wytrzymać bez wody do wieczora. Kerrick nie zauważył odchodzącej w bok ścieżki, lecz wskazał ją Morgil, odsłaniając zarastające wejście nowe gałęzie. Nim doszli do przeprawy, usłyszeli przed sobą wołanie i spotkali grupę łowców. Nastąpiły gorące powitania, krzyki podziwu na widok futer i skóry. Łowcy chętnie pomagali nieść nowe dobra ł wszyscy szli teraz szybciej.
W sammadach Herilak powitał ich głośno. Z namiotu wyszła Malagen z dzieckiem w ramionach. Śmiała się i wołała, aż Armun wzięła Ysel i podniosła wysoko.
— Paramutanie byli tam i dobrze się wymienialiście — powiedział Herilak, gładząc miękkie futro.
— Lepiej, niż myślisz, sammadarze — powiedział Kerrick. — Mają coś, co nazywają takkuuk, i wiemy teraz, jak to robić. Będzie to dla Tanu bardzo ważne.
— Gdzie jest Arnwheet? — spytała Armun. Przyciskając mocno niemowlę, przyglądała się biegającym dzieciom. — Gdzie on?
— Nie ma go tutaj, ale wiem, gdzie jest — powiedział jeden z chłopców. — Poszedł sam na zakazaną wyspę i wije się tak z maragiem.
Zaczął się trząść w przód i w tył, lecz jego śmiech przeszedł w krzyk bólu, gdy Armun go uderzyła i powaliła.
— Nie wiedziałbyś o tym, gdbyś sam tam nie poszedł, a to jest zakazane. Nie powinien być tam sam. — Mówiąc to, patrzyła gniewnie na Kerricka.
— Przyprowadzę go z powrotem — powiedział, biorąc śmiercio-kij. — Chodź ze mną, Herilaku, mam ci wiele do powiedzenia.
— Zgoda — odparł sammadar i poszedł po łuk i kołczan.
— Czy to właściwe miejsce? — spytała Vaintè, trzymając na słońcu arkusz obrazu, potem przypatrując się bliskiemu brzegowi.
— Tak — odparła Akotolp, dotykając go palcem. — Jesteśmy tutaj. W pobliżu małych wysepek przy wybrzeżu. Ta przed nami zasłania większą, na której są legowiska ustuzou.
— Czy uruketo nas tam zabierze?
— Niestety nie. Woda między wyspami jest zbyt płytka.
— Zrozumiałam. A gdzie jest miejsce, w którym znaleziono Yilanè?
— Tutaj, na tej wyspie zwróconej ku morzu.
— No to na niej wylądujemy. Porozmawiamy z nią. Stwory ustuzou są groźne. Zaatakujemy je po to, by zabijać. Może Yilanè zdoła nam pomóc, powie, czy jest tam ten, którego szukam, wskaże, gdzie go znaleźć. Inni mogła zginąć lub przeżyć, nie obchodzi to mnie, muszę jednak widzieć jego śmierć. — Wydała Elem brutalne rozkazy. — Do brzegu, zbliżyć się. Rozkaż Enge tu przyjść.
Były tuż za pasem przyboju, gdy Enge dołączyła do nich na szczycie płetwy.
— Płyń do brzegu — poleciła Vaintè. — Akotolp pójdzie z tobą. Nie zapomnij, że weźmie z sobą hèsotsan. Ja dołączę do was z moim. Jeśli Elem knuje odpłynięcie, to gdy tylko znajdziemy się na plaży, wówczas cię zabijemy. Czy to jasne?