Tanu zwrócili się teraz z ciekawością do Sanone. Ten uniósł otwarte dłonie na wysokości ramion i przemówił dobrym, choć niewłaściwie akcentowanym marbakiem.
— Sasku walczyli razem z Tanu w mieście na wybrzeżu, razem przybyli do doliny i razem jej bronili. Tanu mogą tu zostać, mają też swobodę odejścia. Jesteśmy jak bracia.
— I siostry — dodała szorstko Merrith. — Jedna z nich zostaje. — Odwróciła się i odeszła.
Jeśli nawet inne kobiety podzielały jej pragnienia, nie zdradzały się z tym. Były wolne, jak wszyscy Tanu, mogły żyć tak, jak chciały. Niezadowolone z sammadara odchodziły do innego sammadu. Trudniej jednak było przerwać więzy łączące je z łowcami, ojcami ich dzieci. A łowcy tęsknili do borów; nie sposób ich było powstrzymać.
Dyskucja ciągnęła się jeszcze długo. Ognisko przygasło, dzieci poszły spać. Sanone czekał cierpliwie, aż wreszcie wstał.
— Przywiodły mnie tu dwie sprawy — czy mogę mówić?
— Nie musisz pytać — odparł zdecydowanie Herilak. — Łączą nas mocno więzy walki.
— W takim razie mam prośbę. O mastodonta, który się tu narodził, nosi imię Arnwheeta, przez którego przemawia do nas Kadair. Czy zostanie z nami po waszym odejściu?
— Nigdy nie planowano inaczej.
— Jesteśmy bardzo wdzięczni. Teraz druga sprawa. Jest tu ktoś należący do Sasku, a nie Tanu, Malagen, kobieta dzielnego wojownika imieniem Simmacho…
— Nie żyje — zawołał gniewnie Newasfar. Sanone kiwnął z powagą głową.
— Który teraz nie żyje, zginął w walce z murgu. Żyje jednak jego kobieta, należąca do Sasku.
— Teraz jest moją kobietą i nie ma o czym gadać — Newasfar podszedł bliżej z zaciśniętymi pięściami. — Pójdzie ze mną.
— Myślałem, że wśród Tanu każdy decyduje za siebie. Jak możesz mówić w imieniu Malagen? — Sanone patrzył na wysokiego łowcę spod przymrużonych powiek, nie czyniąc żadnego ruchu. Newasfara przepełniała złość. Herilak chwycił go za ramię, mówiąc łagodnie:
— Łowca szanuje starość. Siadaj z innymi. — Odczekawszy, aż Newasfar niechętnie się odwróci, wskazał na kobietę Sasku. — Malagen, chcesz coś powiedzieć?
Rzuciła mu przerażone spojrzenie i ukryła twarz w dłoniach. Herilak nie chciał naciskać. Kobieta nic nie powie, bo tak jest u Tanu. Wiedział jednak, że chce odejść z Newasfarem. Wiedział także, iż przygląda mu się Sanone, oczekujący odpowiedzi na swe pytanie. Mogła brzmieć tylko w jeden sposób.
— Nie widzę tu żadnych trudności. Czyż nie jest tak, jak powiedział Sanone, że Sasku i Tanu walczyli razem w mieście na wybrzeżu, że przybyli razem do tej doliny i razem jej bronili? W swej szczodrości zapewnił nas, że Tanu mogą tu zostać, mają też swobodę odejścia. Jesteśmy jak bracia i, oczywiście, jak siostry. Tak samo mówimy my, Tanu. Malagen może iść z nami, jeśli takie będzie jej życzenie.
Jeśli nawet Sanone uważał się za pokonanego własnymi słowami, to nie okazał tego najmniejszym znakiem, uniósł tylko przyzwalająco dłoń, wstał i odszedł. Herilak patrzył w ślad za nim, mając nadzieję, że nie dojdzie do nowych nieporozumień czy kłopotów. Walczyli razem, muszą się rozstać w pokoju. Zwrócił się do sammadów.
— Wyruszamy rano. Czy zgadzacie się na drogę, którą pójdziemy? Na północy jest teraz zbyt zimno, nie musimy też wracać śnieżnym szlakiem przez góry. Według mnie powinniśmy iść na wschód, drogą, którą tu przybyliśmy, aż dojdziemy do wielkiego morza. Wtedy podejmiemy następne decyzje.
— Będziemy musieli pokonać wielką rzekę — poskarżył się Fraken. Był już stary i słaby, czuł też, że jego wiedza nie jest tak szanowana jak ongiś. Mało kto przejmował się tym, jaką przyszłość odczyta z swoich wypluwek.
— Już raz ją przebyliśmy, alladjexie. Zbijemy tratwy, a mastodonty przepłyną bez trudu zwężenie nurtu. Nie sprawi nam to kłopotu. Czy ktoś jeszcze chce coś powiedzieć? Więc to jest nasza droga. Odejdziemy rano.
Jak zawsze przed wyruszeniem na szlak mastodonty rykiem przyjmowały ograniczenie ich wolności, gdy jeszcze przed świtem zaprzęgano je do włóków i objuczono. Gdy wstało słońce, wszystko było już gotowe. Stojący z boku Herilak patrzył na pierwszych odchodzących. Droga była im dobrze znana, a sammadarzy nie spierali się o pierwszeństwo czy dowództwo. Z wielką ulgą ujrzał, że wśród przyglądających się Sasku jest również Sanone. Podszedł do niego i wziął w ramiona.
— Spotkamy się jeszcze, przyjacielu. Sanone pokradł z powagą głową.
— Nie sądzę, przyjacielu. Nie jestem już młody i nie opuszczę więcej tej doliny. Wypełniłem rozkazy Kadaira, widziałem rzeczy, o jakich nawet mi się nie śniło. Teraz jestem zmęczony. A ty? Też chyba nigdy tu nie wrócisz.
Herilak potwierdził z równą powagą.
— Nie ma potrzeby. Będę cię szukał wśród gwiazd.
— Wszyscy podążamy ścieżką Kadaira. Jeśli Kerrick żyje i odnajdziesz go, powiedz mu, że Sasku Sanone dziękuje mu za nasze życie.
— Powiem — przyrzekł Herilak, odwrócił się i odszedł, nic już nie dodając ani nie oglądając się na dolinę czy Sasku, który stał mu się tak bliski.
Pobiegł wzdłuż rzeki, dogonił i wyprzedził wolno ciągnące sammady. Sammadarowi Kellimansowi został tylko jeden mastodont, a jego sammad bardzo stopniał. Herilak ujrzał jednak ze zdziwieniem, że teraz się rozrósł. Krocząc silnym krokiem łowcy, Merrith prowadziła swego mastodonta.
— Widzę wśród Tanu kogoś, kto wolał zostać w dolinie Sasku — powiedział Herilak.
Merrith szła dalej, żując z mocą kawałek wędzonego mięsa. Wyssała z niego wszystkie soki, a resztę wypluła.
— Czyżby moja obecność była niemiła dla sammadara Herilaka?
— Jesteś Tanu.
— Oczywiście. Dlatego też nie mogłam zostać w dolinie, pracować na polach i plotkować z kobietami. Tanu nie mogą żyć bez kniei, bez swobody pójścia tam, gdzie zechcą.
— Skąd więc te gadki o zostaniu? Nie rozumiem… — zawahał się i zobaczył, że przygląda mu się spod oka uśmiechając się. Otworzył szerzej oczy i wybuchnął śmiechem. Potem poklepał ją pochwalnie po ramieniu.
— Postępujesz jak łowca, lecz myślisz jak kobieta. Wiedziałaś, że Sanone nie chce, by ta kobieta Sasku, Malagen, opuściła dolinę. Dlatego rozprawiłaś się z jego argumentami, nim je wypowiedział. Nigdy nie pragnęłaś tam pozostać!
— Tyś to powiedział, dzielny Herilaku, nie ja. Słaba kobieta musi być sprytna, aby przeżyć w świecie silnych mężczyzn.
Mówiąc to, tak go walnęła w plecy, że poleciał naprzód. Nie przestał się jednak śmiać.
Herilak zastanawiał się, czy Sanone wiedział, że zostanie okpiony. Wczoraj wieczorem musiał coś podejrzewać, a na pewno przekonał się o tym rano, po odkryciu, że Merrith jednak nie została w dolinie. Jak dobrze znaleźć się znowu na szlaku. Dotknął zwisającego mu u szyi noża Kerricka z gwiezdnego metalu. Gdzie może teraz być, czy żyje? Jeśli tak, to odnajdzie go.
Szli na północ, wzdłuż koryta rzeki, kierując się do brodu dla mastodontów. Stał tam namiot Hanatha i Morgila, dwóch łowców wygnanych z doliny za kradzież świętego porro. Hanath wyszedł im naprzeciw, machając rękoma, lecz Morgil leżał nieruchomo na ziemi. Herilak zaniepokoił się. Miał wypadek — a może to sprawka murgu? Trzymając śmiercio-kij i włócznię, pobiegł do brzegu.
Hanath machnął mu jeszcze raz i usiadł ciężko obok towarzysza.
— Co się stało? — zapytał Herilak, szukając ran czy krwi, lecz ich nie znajdując.
— Porro — wyjaśnił ochryple Hanath, wskazując na gliniany dzban stojący u wejścia do namiotu. — Niedobre.
— Powinniście byli o tym pomyśleć przed kradzieżą.