Выбрать главу

— Skradzione porro było bardzo dobre — cmoknął. — Coś jest nie tak z tym, które zrobiliśmy. Smakuje jak trzeba, lecz następnego dnia łowca bardzo choruje.

— Zrobiliście je? Jak? — Herilak zajrzał do dzbana i wykrzywił się od zapachu.

— To dość proste. Przez wiele wieczorów przyglądaliśmy się, jak je robią. Nie są dobrymi łowcami, bez trudu można ich podejść. Porro łatwo sporządzić, wystarczy zebrać to, co im rośnie, tagaso. Potem kładzie się to do wody, wystawia na słońce i dodaje mchu. To wszystko.

Morgil poruszył się, otworzył przekrwawione oko i jęknął.

— To na pewno przez mech. Chyba za dużo go dodaliśmy. Herilak miał już dość ich głupoty.

— Sammady odchodzą.

— Pójdziemy z wami. Może jutro. Wszystko będzie dobrze.

— Jeśli tylko nie wypijecie tego — powiedział Herilak i kopnął dzban, porro wylało się i wsiąkło w ziemię. Okropnie śmierdziało.

— To mogło być tylko przez mech — powiedział słabo Morgil.

Kerrick spojrzał z troską na niemowlę.

— Czy jest chora? Otworzyła wreszcie oczy, lecz stale nimi przewraca, chyba nas nie widzi.

Armun roześmiała się głośno, był to jasny, szczęśliwy śmiech.

— Już zapomniałeś, że Arnwheet miał dokładnie takie same oczy? Tak jest u wszystkich dzieci. Ysel bądzie miała dobry wzrok. Trzeba tylko poczekać.

— A ty możesz już iść?

— Już od kilku dni ci powtarzam, że odzyskałam siły. Chcę opuścić to jezioro. — Nie patrzyła na drugie obozowisko, ale i tak wiedział, co myśli. Wiedział, że nie może już dłużej odkładać odejścia. Wszystko, co mieli zabrać, czekało powiązane i przymocowane do dwóch włóków. Stanowiło to niewielką cząstkę ładunku mastodonta, lecz nie mieli go. Wzięli tylko tyle, ile zdoła pociągnąć wraz z Harlem. Armun i Darras zajmą się niemowlęciem, Arnheet poniesie włócznię i łuk. Dla Ortnara dostatecznym obciążeniem będzie on sam. Nadeszła pora odejścia.

Muchy kłębiły się nad ćwierciami świeżo upolowanej sarny, której nie byli w stanie zabrać. Przyda się samcom. Odegnał muchy, chwycił mięso i zarzucił na ramiona.

— Nie zostawię tego, by zgniło. Wyruszymy, gdy tylko wrócę. Gdy szedł przez polanę, Arnwheet zawołał go i dogonił.

— Nie chcę zostawiać naszych przyjaciół — powiedział w yilanè, by nie słyszała go matka. Nikt mu o tym nie mówił, ale nie było takiej potrzeby. Armun nie kryła się z nienawiścią do samców Yilanè.

— Ja też nie. Ale w życiu często musimy robić coś wbrew naszym chęciom.

— Czemu?

— Bo czasem coś po prostu trzeba zrobić. Musimy stąd odejść, nim zjawią się następne łowczynie i nas znajdą. Musimy odejść jak najszybciej. Imehei nie może teraz chodzić, a Nadaske nie zostawi go samego.

— Czy Imehei jest chory? Nadaske mi nie powie.

— To rodzaj choroby. Mam nadzieję, że potem będzie mógł chodzić.

— Przyjdą i nas znajdą. Będziemy mogli rozmawiać.

— Będziemy mogli — powiedział Kerrick, skrywając wszelkie wątpliwości.

Nadaske siedział nad wodą przy swym nieprzytomnym przyjacielu. Widział, jak nadchodzą, lecz nie uczynił żadnego ruchu. Ożywił się trochę, gdy Arnwheet zaczął opowiadać szczegółowo o przygotowaniach do drogi, chwalić się, jak to będzie strzelał z nowego łuku, jak ostry jest grot włóczni. Kerrick przyglądał się temu z przyjemnością, bo chłopiec rzeczywiście mówił jak Yilanè. Czy jednak zachowa tę umiejętność po opuszczeniu jeziora, gdy nie będzie mógł rozmawiać ze swymi przyjaciółmi?

— Mokry-prosto-z-morza jest potężnym łowcą — powiedział Nadaske. — Po jego odejściu zmarnuje się tyle mięsa, które by zabił-przyniósł.

Arnwheet wyprostował się dumnie, nie wychwytując nieznacznych akcentów ukazujących wielkości mięsa i ilości przynoszonej zdobyczy. Tak naprawdę, jak na razie, jedynym jego łupem była mała jaszczurka. Kerrick docenił wysiłek, na jaki zdobył się Nadaske, bo w jego słowach kryła się troska i rozpacz.

— Wszystko będzie dobrze — powiedział Kerrick. — Z wami, z nami.

— Wszystko będzie dobrze — powtórzył Nadaske, lecz z najbardziej ponurymi kontrolerami. Imehei unosił się na jeziorze pogrążony w nieprzerwanym śnie. Jego ręka poruszyła się powoli pod wodą w nieświadomej parodii pożegnania.

— Dołączycie do nas, gdy tylko znajdziemy bezpieczne miejsce — powiedział Kerrick, lecz Nadaske odwrócił się wcześniej i nic nie usłyszał. Kerrick ujął Arnwheeta za rączkę i wrócili razem.

— Robi się późno — powiedział zrzędliwie Ortnar, powłócząc chorą nogą — a droga czeka nas długa.

Kerrick schylił się i chwycił za drągi. Weszli w milczeniu do lasu. Odwrócił się jedynie Arnwheet, lecz byli już wśród drzew i nie zdołał dostrzec na brzegu obu swych przyjaciół.

ROZDZIAŁ VII

apsohesepaa anulonok elinepsuts kakhaato‹

W pajęczynie życia więcej jest nitek niż kropli wody w morzu.

PRZYSŁOWIE YILANÈ

Ambalasei siedziała na wyrzuconym na brzegu pniu, rozkoszując się słońcem zalewającym ją falami żaru.

Nie przywykła do odpoczynku, radowania-się-ciepłym-otoczeniem, podziwianiem tej wspaniałej rzeki. Była tak szeroka, że ledwo można było dostrzec drugi brzeg. Toczyła w swym brunatnym nurcie glebę całego kontynentu. Powoli spływały trawiaste wysepki. Tu nieba nie zasłaniała ani jedna chmurka, lecz w górze rzeki musiało padać i silnie dąć, bo uczoną mijały majestatycznie wielkie drzewa. Jedno zabłądziło na płyciznę i uderzyło mocno w brzeg. Zeskoczyły z niego małe skrzeczące ustuzou, podeszły blisko Ambalasei, lecz uciekły spłoszone jej ruchem. Szczęknął hèsotsan i jedno upadło. Miało brązową sierść i chwytny ogon. Uczona przewróciła je pazurami i dostrzegła, jak na brzuchu zwierzątka pojawiła się maleńka główka. Torbacz z młodymi. Znakomicie. Setèssei zakonserwuje ten okaz dla dalszych badań. Ambalasei znów rozsiadła się na drzewie i westchnęła z zadowoleniem.

Miała do zbadania nowy, zielony ląd. Rozmyślania sprawiły jej o wielekroć większą przyjemność, gdy tylko oddaliła się od rozdyskutowanych Cór. Harmonii prac nie zakłócała ich irytująca wieczna obecność. Myślała o nich tylko po to, by tym bardziej cieszyć się z ich braku. Co innego dowodząca uruketo, Elem, to prawdziwa Yilanè nauki. Wiedziała bez napominania, kiedy umilknąć. Przez wszystkie długie dni podróży nienawistne imię Ugunenapsy ani razu nie wymknęło się spomiądzy jej zębów ani nie pojawiło wśród barw dłoni.

Myśli Ambalasei przerwały dochodzące z puszczy trzaski. Odwróciła lekko głowę, by móc patrzeć jednocześnie na rzekę i dżunglę. Opuściła przygotowany hèsotsan na widok jednej z członkiń załogi. Trzymała duży struno-nóż, którym wycinała drogę przez krzaki i liany. Kosztowało to ją wiele trudu i teraz ciężko dyszała. Zachwiała się i omal nie upadła.

— Przerwanie pracy! — rozkazała głośno Ambalasei. — Właź do wody, nim zginiesz z przegrzania.

Yilanè upuściła struno-nóż, podeszła chwiejnie do brzegu i rzuciła się do wody. Po wynurzeniu wysunęła w stronę uczonej jedną dłoń i wyraziła podziękowanie za pomoc.

— Należy mi się. Muszę nie tylko rozkazywać i pouczać nieuków, ale i za nich myśleć. Zostań tam, aż będziesz mogła zamknąć usta.

Spojrzała na rzekę, ale uruketo ciągle nie przybywało. Nie szkodzi, południe minęło niedawno, a Ambalasei dała im cały dzień na wypuszczenie enteesenatów, by mogły nałapać jedzenia dla uruketo. Dostrzegła ruch z przeciwnej strony i ujrzała wynurzającą się z dżungli Setèssei, prowadzącą dwie mocno objuczone członkinie załogi. Zrzuciły ładunki i dołączyły do swej towarzyszki w wodzie. Setèssei dyszała, lecz nie wyglądała na tak przegrzaną jak tamte.