Trudziliśmy się nad przystosowaniem miasta murgu do naszych potrzeb i udało się nam. Na próżno jednak. Vaintè znalazła nowe sojuszniczki za oceanem i jeszcze raz wróciła. Uzbrojona w niepokonaną wiedzę Yilanè. Tym razem nie robiła na nas wypadów z bronią, wysyłając za to trujące rośliny i zwierzęta. Nim doszło do natarcia, z pomocy przybyły sammady. Ich śmiercio-kije nie przetrzymały zimy, a bez nich sami też by zginęli. Mieliśmy w mieście te groźne stworzenia, dlatego musieliśmy w nim pozostać pomimo wzrastającego zagrożenia ze strony Yilanè.
Sammady przybyły z jeszcze gorszymi wieściami. Gdy nie wróciłem do Armun, ta próbowała dostać się do mnie. Wraz z naszym synem zaginęła w srogiej zimie.
Umarłbym wówczas, gdyby nie drobna iskierka nadziei. Łowca, który wybrał się daleko na pomoc, by handlować z zamieszkującymi lodowe pustkowia Paramutanami, słyszał od nich, że mają wśród siebie kobietę i dziecko Tanu. Czy mogło chodzić o nich? Czy mogli przeżyć? Los miasta i zamieszkujących go Tanu i Sasku przestał mnie obchodzić. Musiałem wyruszyć na pomoc w poszukiwaniu rodziny. Mój przyjaciel Ortnar, silny łowca, rozumiał to i poszedł ze mną.
Zamiast Armun o mało co spotkalibyśmy śmierć. Zmarlibyśmy tam, gdyby nie znaleźli nas Paramutanie. Ocaleliśmy, choć Ortnar odmroził sobie stopę i został kaleką. Uratowali nas lodowi łowcy, a ku memu wielkiemu szczęściu była wśród nich Armun. Następnej wiosny dostarczyli nas bezpiecznie do miasta na południe.
Należało ono ponownie do Yilanè. Sammady i Sasku wycofali się do odległej doliny Sasku, ścigani przez Vaintè i jej wojsko, mroczne zapowiedzi pewnej śmierci. Nic nie mogłem uczynić. Mój mały sammad był wraz z dwoma samcami bezpiecznie ukryty nad jeziorem. Na razie innym jednak groziła śmierć, a nie potrafiłem ich uratować.
Nie zdołalibyśmy nawet ocalić własnych skór, bo na pewno prędzej czy później odkryto by naszą kryjówkę. Wiedziałem, że Paramutanie, którzy nas tu przywieźli, wkrótce przepłyną ocean, by polować na jego drugim brzegu. Może tam będą bezpieczni. Dołączyłem do nich z Armun i razem pokonaliśmy morze, po to tylko, by się przekonać, że Yilanè były tam przed nami. Śmierć rodzi jednak życie. Zniszczyliśmy je, a przy tym dowiedziałem się o położeniu Ikhalmenetsu, miasta na wyspie, wspierającego Vaintè w jej niszczycielskiej wojnie.
Mój czyn był bardzo śmiały lub bardzo głupi. Może i taki, i taki. Wymusiłem na eistai Ikhalmenetsu przerwanie ataku, powstrzymywanie Vaintè na progu zwycięstwa. Udało mi się i ponownie zapanował spokój. Mój sammad połączył się nad brzegiem ukrytego jeziora. Walka dobiegła końca.
Działy się jeszcze inne rzeczy, o których dowiedziałem się dopiero po wielu latach. Enge, moja nauczycielka i przyjaciółka, żyła nadal. Wraz ze swymi towarzyszkami, Córami Życia, znalazła schronienie na nowym lądzie leżącym daleko na południe. Wyhodowały tam miasto, oddalone od innych Yilanè, pragnących ich śmierci. Kolejne miejsce spokoju, kolejny kres zmagań.
Nie wiedziałem jednak o jeszcze jednej sprawie. Żyła Vaintè, przepełniona nienawiścią i żądzą naszej śmierci.
To zdarzyło się w przeszłości. Teraz stoję na brzegu naszego ukrytego jeziora, patrząc spod zmrużonych powiek na zapadające słońce i starając się dostrzec, co niosą nam nadchodzące lata.
ROZDZIAŁ I
Uveigil as lok at mennet, homennet thorpar ey wat marta ok etin.
Choć rzeka niesie jasne wody, to jednak zawsze spływa jej nurtem coś mrocznego ku tobie.
Było cicho i spokojnie.
Dobiegł końca ciepły dzień, zresztą wszystkie były tu upalne. Wieczorem jednak lekka bryza wiejąca nad wodą chłodziła nieco powietrze. Kerrick zerkał na słońce, ocierając pot z twarzy. Tak daleko na południu łatwo zapominało się o zmianach pór roku. Słońce jak zawsze zapadało za jezioro, śląc ostatnie blaski na nieruchome wody i czerwone niebo. Ryba musnęła powierzchnię jeziora i we wszystkie strony rozeszły się barwne fale. Zawsze tak było, nieodmiennie. Zdarzały się czasem chmury czy deszcze, ale nigdy nie bywało naprawdę zimno, nie czuło się tu powolnych przemian pór roku. Zimę poznać można było po opadach i mgłach. Nocami chłodniało powietrze. Nigdy jednak wiosenna trawa nie oblekała się świeżą zielenią, a liście jesienią nie rudziały.
Zimą nigdy nie leżały śniegi. Za niektórymi rzeczami Kerrick wcale nie tęsknił. Przy wilgotnej pogodzie bolały go odmrożone palce. Wolał upały niż śnieg. Wysoki wyprostowany mężczyzna zerkał na znikające słońce. Długie jasne włosy, przewiązane na czole cienkim rzemykiem, sięgały mu do ramion. W kącikach oczu pojawiły się już zmarszczki; widać też było na opalonej skórze blade blizny po starych ranach. Zwrócił wzrok na większe fale, wywołane przez jakiś ciemny kształt poruszający się w wodzie, tuż przy brzegu. Do jego uszu dobiegło znajome prychanie. O zmroku ławice hardaltów podpływały do brzegu, a Imehei nabierał wprawy w łowieniu ich siecią. Stękając i dysząc wychodził teraz z wody z obfitą zdobyczą. Zachodzące słońce odbijało się czerwienią od muszel hardaltów, ich macki zwisały bezwładnie. Imehei zrzucił je przed szałasem, w którym spały samce Yilanè, i zawołał mocnym, zdecydowanym głosem. Nadaske wyszedł na dwór i zaglądając do sieci, pochwalił połów. W sammadzie Kerricka panował spokój — ale też czuło się pewien dystans. Yilanè trzymali się swojej strony trawiastej polany. Tanu swojej. Tylko Kerrick i Arnwheet czuli się wszędzie u siebie.
Na tę myśl Kerrick skrzywił się i pogrzebał palcami w brodzie, sięgając do metalowego pierścienia otaczającego mu szyję. Wiedział, że Armun nie pochwala wizyt Arnwheeta u Yilanè. Dla niej samce były po prostu murgu, stworzeniami, które należy zabijać i zapominać, a nie odwiedzać; niewłaściwym towarzystwem dla ich syna. Była jednak na tyle mądra, by o tym nie mówić. W sammadzie przynajmniej pozornie panował spokój. Wyszła właśnie z namiotu schowanego pod drzewami, ujrzała Kerricka siedzącego na brzegu i podeszła do niego.
— Nie powinieneś wychodzić na otwartą przestrzeń — powiedziała. — Czy nie powtarzasz ciągle, żebyśmy nie zapominali o ptakach szukających w dzień, a sowach w nocy?
— Powtarzam, ale chyba już nie musimy się ich bać. Minęły dwa lata, odkąd przybyłem tu z Ortnarem i tymi dwoma. Ani razu nic nas nie zaniepokoiło. Lanefenuu posłuchała mnie i zakończyła wojnę. Obiecała to i dotrzymała słowa. Murgu nie mogą kłamać. Napastniczki wróciły do miasta, nigdy go odtąd nie opuściły.
— Muszą jednak wyprawiać się na polowania.
— Jesteśmy od nich daleko i stale się pilnujemy.
— Niebezpieczeństwo nie minęło.
Wstał i objął ją, wdychając słodki zapach jej włosów. Starał się nie przyciskać jej zbyt mocno, ze wzglądu na okrągły brzuch.
— Trudno by ci było teraz wędrować — powiedział. — Po narodzinach dziecka wyruszę z Harlem na pomoc. Dorósł na tyle, by zostać łowcą. Ortnar dobrze go wyuczył. Nie jest już dzieckiem, to jego szesnaste lato. Ma dobrą włócznię. Przeszukamy północ. Wiem od Ortnara, że są tam inne jeziora.
— Nie chcę tu zostać. Pójdę z tobą.
— Porozmawiamy o tym później.
— Już postanowiliśmy. Chciałabym pójść nad inne jeziora. Czy wtedy zostawimy tu murgu?
Kerrick nie odpowiedział, lecz ciągle ją obejmując skierował się do namiotu. Dziecko powinno się niedługo pojawiać, może nawet się spóźniało, wiedział też, choć się nie skarżyła, że musi odczuwać bóle. To nieodpowiednia pora na rozmowy o samcach Yilanè. Poły namiotu były podwinięte, jak zwykle w bardzo ciepłe dni, i widział Arnwheeta śpiącego w skórach. Miał już sześć lat i wyrastał na silnego, szczęśliwego chłopca. Dużo starsza Darras leżała, przyglądając się im w milczeniu. Zachowywała się zawsze bardzo spokojnie i nie odzywała się nie pytana. Jeśli nawet wspominała swych zmarłych rodziców, to nigdy o nich nie mówiła. Uważali ją teraz za swoją córkę.