— Czemu płaczesz, czy cię pobił? — spytała dziewczyny. — Żaden łowca nie powinien tego robić. Weź kij i mu oddaj. Jeśli jest od ciebie silniejszy, uderz go, gdy będzie spał.
— Nie, to nie dlatego — powiedziała Malagen ze łzami w ciemnych oczach. Jak wszyscy Sasku była dużo szczuplejsza i niższa od Tanu, jej śniada skóra i czarne oczy różniły się od ich jasnych włosów i bladej cery. — Newasfar jest dla mnie dobry, dlatego z nim poszłam. Głupia jestem, że się tak zachowuję.
— Nie jesteś głupia. Zostawiłaś swych przyjaciół, swój sammad, nie możesz rozmawiać po swojemu. — Uczę się marbaku.
— Nauczysz się. Ja sama nie znam ani słowa z twego seseku.
— Mówimy na naszą mowę sesek. Nie jest, jak mówisz. Słyszałam, jak powiedziałaś tagaso, to w sesku.
— Bo je lubię i łatwo to zapamiętać.
— Mam trochę suszonego, mogę ci przyrządzić.
— Zatrzymaj je. Sama za nim zatęsknisz. Jutro poznasz wiele nowych rzeczy do jedzenia. Nazbieramy jagód i zrobimy ekkotaz. Będzie ci smakowało.
Dziewczyna Sasku była mała, nie większa od jej dzieci, póki nie urosły. Merrith miała ochotę pogładzić jej włosy, lecz byłoby to niewłaściwe wobec dorosłej kobiety. Malagen była teraz w lepszym humorze. Merrith szła obok ognisk, szukając samotności. A może właśnie jej miała dosyć i w tym cały kłopot. Jej córki dorosły i odeszły. Soled zmarła w mieście murgu. Malde miała teraz swojego łowcę z sammadu Sorliego. Nikt nie wiedział, gdzie są teraz, bo odłączyli się w czasie ucieczki, skręcając na pomoc. Może gdzieś tam żyją. Łowca Merrith, Ulfadan, zmarł już dawno. Wiedziała, że Tanu nie opłakują zmarłych, że każdy łowca trafia w należne sobie miejsce, jego tharm jest wśród gwiazd. Spojrzała na rozgwieżdżone niebo, potem znów na ognisko i westchnęła. Lepszy żywy łowca niż tharm na niebie. Jest silna, ale i samotna.
— Nie odchodź za daleko od ogniska — ktoś do niej zawołał. — Są tam murgu.
Rozejrzała się w blasku ogniska, by zobaczyć, kto stoi na straży. — Ilgeth, zabiłam więcej murgu, niż widziałeś w życiu. Nie kieruj tylko na mnie śmiercio-kija, a sama się o siebie zatroszczę.
Sammady spały, lecz ogniska płonęły jasno. Wartownicy wpatrywali się w las. Coś rozbijało się w mroku, słyszeli wrzaski bólu. Zawsze tak było. Bez śmiercio-kija nie mogliby przebywać tak daleko na południu. Tylko maleńkie, lecz groźne strzałki były w stanie powalić polujące tu wielkie murgu.
Dobiegające z puszczy odgłosy zabijania obudziły Herilaka, śpiącego bardzo lekko. Poprzez uniesioną połę namiotu spojrzał na roziskrzone gwiazdami niebo. Coś zabzyczało, trzepnął latającego owada. Jutro czekają go dobre łowy. Mimo to nie zostanie tu długo. Gdzieś tam jest Kerrick, trzeba go odnaleźć. Musi więc uważnie przyglądać się szlakowi, patrzeć, czy nie odchodzą od niego jakieś ślady. Powinni trafić na inne sammady, może Kerrick przyłączył się do któregoś z nich. Odejdzie, gdy tylko zakończą łowy, a mastodonty napasą się do syta.
Niebo przeszyła jasna strzała ognia. Może to nowy tharm. Oby nie Kerricka, miał nadzieję, że nie Kerricka.
ROZDZIAŁ IX
Enge hantèhei, aie embokèka iïrubushei kaksheise, hèawahei hèvai ihei, kaksheintè, enpeleiuu asahen enge.
Pierwszym cierpieniem w życiu jest opuszczenie miłości ojca i wejście w morze — pierwszą radością — towarzysze, z którymi się tam spotykamy.
Tuż za przybojem było bardzo dobre miejsce. Vaintè unosiła się tam, trzymając nad powierzchnią jedynie głowę. Nadbiegające od oceanu fale kołysały się łagodnie. Podtrzymywały ją, mijały, by załamać się i wpaść na piasek w kotłowaninie białej piany. Gdy fale urosły, zerknęła w stronę brzegu i dostrzegła za zieloną ścianą dżungli leżące w dali szare pasmo gór. Czy widziała je przedtem? Nie mogła sobie przypomnieć, ale to nieważne. Otworzyła klapki nosa, wydmuchała z nich wodę i kilkakrotnie odetchnęła głęboko. Następnie zasunęła na oczy przezroczyste błony i zanurkowała głęboko.
Opadała coraz niżej, aż woda pociemniała, a powierzchnia zmieniła się w odległy blask. Była teraz dobrą pływaczką, niemal cząstką podwodnego świata. Tuż pod sobą miała porastające dno wodorosty, chwiały się i pochylały pod wpływem powracających fal. Kryły się w nich drobne rybki, uciekające na jej widok. Nie warto ich gonić. Dostrzegła przed sobą lepszy łup, dużą ławicę płaskich, wielobarwnych ryb, migoczących niby podwodna tęcza. Vaintè ruszyła ku nim z wyciągniętymi ramionami, popychana uderzeniami ogona i nóg.
Z góry spływały jakieś ciemne kształty, skręciła w bok; nie tylko ona dostrzegła ryby. Nieraz ścigały ją duże drapieżniki i musiała chronić się przed nimi na brzegu. Czy i tym razem? Nie, były mniejsze, liczniejsze i jakby znajome, lak długo trwała w oderwaniu od czasu patrząc, lecz nie myśląc, nie zastanawiając się, co ma przed oczyma, że początkowo nie rozpoznała tych kształtów. Zawieszona bez ruchu w głębinie, wypuszczając z nozdrzy cienki strumyczek baniek, obserwowała, jak się zbliżają. Dopiero gdy znalazły się bardzo blisko, zrozumiała, że patrzy na inne Yilanè. Ból w piersiach i rosnący przed oczyma mrok przypomniały jej, że za długo przebywa pod wodą, pchnęły do wynurzenia i zaczerpnięcia powietrza. Widok Yilanè w tym pustym miejscu rozproszył mgłę, od tak dawna otulającą jej umysł. Musi to być efenburu młodych, przybyłe tu z jakiegoś odległego miasta. Ale przecież elininyil nigdy nie oddalały się zbytnio od plaż narodzin. Nie zgadzało się tu coś jeszcze. Te stworzenia były zbyt duże, o wiele za duże jak na przebywające jeszcze w morzu efenburu. Są już dorosłe, ale co w takim razie tu robią.
Niedaleko pojawiła się głowa, potem następna. Skoro je widzi, to i sama musiała zostać dostrzeżona. Vaintè bez zastanowienia odwróciła się, popłynęła w stronę brzegu, z dala od nich. Na fali przyboju dotarła do piasku, dostała się na znajomą plażę.
Zatrzymała się, gdy przebyła piasek, i poczuła pod nogami błoto. Spojrzała na drzewa i mokradła. Co robi? Co jej wpadło do głowy? Czy uciekała przed nimi?
Odwykła od takich pytań, takich myśli. Czuła się nieswojo, gnębiła ją chęć ucieczki. Nigdy dotąd się nie cofała, zawsze stawiała czoła wszystkim trudnościom. Czemu więc uczyniła to teraz? Stała z opuszczoną głową, zwisającymi bezwładnie rękoma, lecz gdy odwróciła się w stronę oceanu, wyprostowała się i uniosła czoło wysoko. Ruszyła ku ciemnym postaciom wynurzającym się z przyboju, stanęła na skraju piasku.
Najbliższe Yilanè zatrzymały się przed nią, tkwiąc po kolana w wodzie, przyglądały się z niepewną miną częściowo otwartych ust. Teraz widziła je dobrze. Całkowicie wyrosłe fargi. Ich bezruch niczego nie przekazywał.
— Kim jesteście? Co tu robicie? — spytała Vaintè.
Najbliższa fargi cofnęła się kilka kroków i uniosła otwarte dłonie. Ich barwy zmieniały się w najprostszych wzorach, nie towarzyszył im żaden dźwięk.
Razem, mówiła. Razem.
Vaintè odpowiedziała tym samym, ledwo to zauważając. Nie robiła tego, odkąd bardzo dawno temu po raz pierwszy wynurzyła się z morza. Ledwo pamiętała mowę barw. Tak, oczywiście, tak rozpoznają się efenselè. Razem.
Fargi, z którą rozmawiała, została odsunięta tak brutalnie, że zachwiała się i upadła. Większa postać ruszyła w stronę piasku, lecz zatrzymała się na skraju wody.
— Rób… co mówię… ty rób.
Jej ruchy były niezdarne, słowa niewyraźne i trudne do zrozumienia. Kto to jest? Co one wszystkie tu robią?
Rozważania te zostały usunięte w cień przez napływ gniewu, uczucie, jakiego nie zaznała od przybycia na tą plażę. Rozdęła nozdrza i rozpaliła pierś.