Elem nadal się wahała. — Chyba tak, Ugunenapsa na pewno tak powiedziała i dziękuję ci za przypomnienie jej słów. Czuję też pokorę, że choć nie jesteś Córą Życia, to tak dobrze znasz myśli Ugunenapsy, że mnie poprawiasz. Masz oczywiście rację i wykonam twe polecenia.
Dowodzenie fargi przez Vaintè nie wynikało z jej chęci, lecz stało się czymś oczywistym. Jeśli nawet Velikrei czuła żal za zajęcie jej miejsca przez Vaintè, to zupełnie tego nie okazywała. Wprost przeciwnie, trzymała się jej blisko, wysilała swe niewielkie możliwości, by zrozumieć jej polecenia, przynosiła najsmaczniejsze rybki, patrzyła z zadowoleniem, jak je, sama nie przystępowała do posiłku, nim Vaintè nie zaspokoiła głodu. Było to zgodne z przyrodzonym porządkiem. Niektóre wydają rozkazy, inne je wypełniają.
Kierowanie dorosłym efenburu było proste. Jedyną rzeczą wykonywaną wspólnie było łapanie ryb; to tylko potrafiły robić dobrze. Po wejściu do morza rozpraszały się, płynąc powoli. Po dostrzeżeniu ławicy przekazywały sobie najprostsze sygnały, powiadamiały też Vaintè. Ta płynęła we wskazanym kierunku sprawdzając, czy ławica jest odpowiednio duża i czy składa się z jadalnych ryb. Jeśli tak, nakazywała gestem atak, a fargi dokonywały go w znany sobie, skuteczny sposób.
Poza łowami nie porozumiewały się z sobą. Piły, gdy czuły pragnienie. Szukały słońca, gdy było im zimno. Leżały na plaży, wygrzewając się jak jaszczurki. Ten widok uspokajał Vaintè, nie zakłócał jej bezmyślnego spokoju.
Cieszyła się z towarzystwa, nawet milczącego. Upływały kolejne, niczym nie różniące się od siebie, nie wymagające myślenia czy uwagi dni. W pobliżu równika czas płynął monotonnie. Czasami padało, ale rzadko. Morze pełne było ryb, strumienie słodkiej wody. Życie było proste, bezmyślne.
Fargi nie potrafiły nic więcej. Jeśli w ogóle myślały, co budziło wątpliwości, to na pewno wolały takie życie od zamieszania w mieście i jego ciągłych wymagań.
Jeśli myślała Vaintè, a unikała tego, jak mogła, to jedynie po to, by cieszyć się otoczeniem i towarzystwem.
Po zmierzchu nastawał świt, po świecie zmrok w powolnym, niezmiennym rytmie.
ROZDZIAŁ XI
Alitha hammar ensi igo vezilin gedda. Sammad geddar o sammadar oapri.
Sarna nie może mieć dwóch głów. W sammadzie jest tylko jeden sammadar.
Padał deszcz. Obfita tropikalna ulewa spadała bezlitośnie z ołowianego nieba, lak mocno dudniła o naprężone skóry, że mogli porozumiewać się jedynie krzykiem.
— Czy to się kiedyś skończy? — spytała Armun. Zapłakało niemowlę przestraszone błyskawicą; wśród drzew rozległ się grzmot. Armun rozsunęła skóry i ululała dziecko.
— To już trzeci dzień — odparł Kerrick. — Nie pamiętam, by kiedykolwiek padało dłużej niż trzy dni z rzędu. Deszcz powinien się dziś skończyć, najdalej jutro. Chmury chyba rzedną.
Spojrzał na Harla suszącego nad ogniskiem mały kawałek sarny. Dym ścielił się nisko po ziemi, podmuch wiatru skierował go na chłopca, aż zaczął on kasłać i wycierać oczy przedramieniem. Siedzący naprzeciw Arnwheet wybuchnął śmiechem, lecz po chwili spotkało to i jego. Ortnar siedział jak zwykle z wyciągniętą przed siebie spuchniętą, bezużyteczną nogą, patrząc markotnym wzrokiem w deszcz. Odkąd przybyli na wyspę, stał się zbyt milczący i zbyt często siedział w ten sposób. Martwiło to Kerricka. Nie miał innych trosk, bo wyspa okazała się dużo lepszym miejscem na obozowisko nad Okrągłym Jeziorem. Można tu było w trzcinach łapać siecią kaczki, polować na sarny i małe murgu o smacznym mięsie. Zabijali wszystkie napotkane duże drapieżniki. Poprzez płytką rzekę ze stałego lądu przybywały nowe, ale nie tak często. Dobrze się tu żyło. Armun odgadła jego myśli, jak to nieraz robiła.
— To dobre obozowisko. Nigdy chyba nie zechcę go porzucić.
— Ani ja. Choć czasami tęsknię za sammadami. Ciekaw jestem, czy nadal przebywają w dolinie Sasku?
— Boję się, czy wszyscy nie zginęli, zabici i zjedzeni przez murgu ze śmiercio-kijami.
— Mówiłem ci nieraz, że żyją i mają się dobrze. — Odsunął kosmyk włosów, który spadł jej na twarz, gdy opuściła wzrok na dziecko, potem przesunął palce ku pięknej rozszczepionej wardze, aż Armun się uśmiechnęła. Łowca nie powinien robić takich rzeczy, zwłaszcza przy innych, tym bardziej to doceniała.
— Nie możesz mieć pewności.
— Jestem pewien. Jak ci tłumaczyłem, murgu nie potrafią kłamać. To ich sposób mówienia, myślenia. To tak, jakbyś wypowiadała na głos każdą myśl, która ci przyjdzie do głowy.
— Nie zrobiłabym tego. Niektórzy ludzie staliby się bardzo nieszczęśliwi — zaśmiała się — a niektórzy bardzo szczęśliwi.
— Rozumiesz więc. Gdy murgu mówią, muszą przekazać wszystkie swoje myśli. Ta, z którą mówiłem, sammadar ich miasta, której dałem nóż z gwiezdnego metalu, obiecała, że powstrzyma walki, wróci do miasta i tam zostanie. Tak powiedziała — a więc tak sią stało.
Deszcze powoli ustawały, choć z mokrych drzew nadal skapywała woda. Przed nocą niebo trochę się przejaśniło i między pniami pokazało się zachodzące słońce. Kerrick wstał, przeciągnął się i odetchnął. Jutro będzie pogoda.
Zadowolony, że może wreszcie opuścić ciasny namiot, wziął swą włócznię, hèsotsan i ruszył na wgórze wznoszące się za obozowiskiem. Arnwheet zawołał go z tyłu; Kerrick skinął na chłopca. Dobrze było znów się ruszać. Arnwheet szedł obok ze swą maleńką włócznią. Uczył się podchodzenia zwierzyny od Harla i Ortnara, tak iż już teraz, mając zaledwie siedem lat, poruszał się dużo ciszej od ojca. W poszyciu coś zaszeleściło i obaj stanęli. Przedzierało się tam coś małego i Arnwheet rzucił włócznią w tym kierunku.
— Elinou — powiedział. — Widziałem kolory jego pleców, o mało go nie trafiłem!
Pobiegł po włócznię. Elinou, mały, szybki dinozaur, był bardzo smaczny. Arnwheet poznał jego nazwę od jednego z samców nad jeziorem, określił go więc w yilanè. Jednakże coraz rzadziej używał tego języka, miał po temu mało okazji.
Osiągnęli szczyt i poprzez lagunę patrzyli na małe wysepki leżące wzdłuż wybrzeża. Biały przybój rozbijał się o ich brzegi, na morzu szalał sztorm. Ocean był jak zwykle pusty. Yilanè z miasta chyba nigdy nie pływały wzdłuż brzegu na północ. Zastanawiał się, czy łowczynie znów przybyły nad Okrągłe Jezioro. A jeśli tak, to co się stało z samcami?
— Czy możemy pójść popływać? — zapytał Arnwheet w marbaku, zapomniał już o yilanè.
— Za późno, już niemal noc. Popływamy rano, może uda nam się coś złowić.
— Nie chcę jeść ryb.
— Zjesz — jeśli tylko będą.
Od opuszczenia jeziora rzadko jadali ryby. Może mieli ich przedtem za dużo. Ciągle myślał o jeziorze i wiedział, dlaczego. Co tam się działo po ich odejściu? Czy wylęgły się młode? Czy Imehei to przeżył? Te myśli zaprzątały mu głowę coraz bardziej. Jeśli Imehei umrze, Nadaske zostanie sam, nie będzie miał z kim rozmawiać. Obaj bardzo lubili mówić, choćby nawet nikogo nie było, woleli jednak mieć słuchaczy. Co się z nimi dzieje?
Wrócili do obozu przed zmrokiem, najedli się i zaczęli się zastanawiać, co robić jutro. Harl przyznał, że pływanie i łowienie to dobry pomysł. Rzadko odzywająca się Darras spytała, czy może iść z nimi.
— Weź ją — powiedział Ortnar. — Armun umie używać śmiercio-kija, moje prawe ramię jest silne. Nic nam tu nie grozi.