Выбрать главу

— Czy stanie się to dzisiaj? — zapytał Kerrick.

— Dziś, kiedyś, ale stanie się na pewno.

Na pytanie uzyskał tylko taką, bardzo niewystarczającą odpowiedź. Jeśli tu zostanie, to na jak długo? Obiecał szybki powrót, ale jak szybki! Nadal uważał Nadaske i Imehei za cząstkę swego sammadu, podobnie jak Tanu, im także winien był lojalność. Tamtym na wyspie nic nie zagraża. Jeśli ma jakieś obowiązki, to tu, nad jeziorem.

Łatwo to było mówić, ale z jednego dnia zrobiły się dwa, potem trzy. Czwartego Kerrick poczuł, że nadeszła pora powrotu na wyspę. Powiedział Armun, że nie bądzie go tylko kilka dni, wkrótce upłynie wyznaczona pora. Jeszcze tylko jeden dzień, a będzie musiał odejść, może wróci tu później. Oznaczałoby to nastąpną wyprawę, oddalenie się od wyspy na jeszcze dłużej.

— Bez zmian — rzekł Nadaske następnego ranka w odpowiedzi na jego nie wypowiedziane pytanie.

— Przyda się nam chyba świeże miąso. Na pewno tak jak ja masz już dość ryb. — Nadaske odpowiedział kontrolerom wielokrotnego wzmocnienia potwierdzenia. — Tak sądzę. Widziałem sarnę dalej nad jeziorem. Przyniosę ją.

Nie tylko świeżego mięsa mu brakowało. Chciał na pewien czas oddalić się od plaży. Widok Imehei, zawieszonego między życiem a śmiercią, sprawiał mu wielką przykrość. To ostatni dzień. Jeśli nic się nie zdarzy, rano odejdzie.

Po podjęciu tej decyzji zajął się łowami. Nie wziął z sobą łuku, nigdy nie nauczył się skutecznie nim polować, wolał posługiwać się hèsotsanem. Wymagało to lepszego podchodzenia zwierzyny, bo była to broń mniej celna od łuku, ale za to zapewniała, że zraniona źle wycelowaną strzałą zwierzyna nie ucieknie. Zataczając duże koło wśród drzew, zaszedł stadko pod wiatr. Dostrzeżono go jednak i sarny szybko zniknęły mu z oczu. Lepiej poszczęściło mu się przy następnym stadzie, zdołał powalić małego koziołka.

Nadaske nie znosił ognia, nienawidził zapachu dymu. Jeśli chce upiec dla siebie kawałek, musi to uczynić z dala od brzegu. Najlepiej będzie, jak roznieci ogień tutaj i zje część mięsa, a resztę zaniesie samcom.

Zbieranie chrustu, a potem rozpalanie ognia przy pomocy krzemienia zajęło mu trochę czasu, podobnie jak pieczenie nad ogniskiem tylnej nogi. Mięso było twarde, lecz smaczne i zjadł wszystko, zostawiając tylko kość. Było już dość późno, gdy zasypał resztki ogniska, zarzucił zdobycz na ramię i wrócił nad jezioro.

Idąc brzegiem, krzyknął głośno prośbę o uwagę. Powtórzył ją, gdy Nadaske nie odpowiedział. Było to do niego niepodobne. Czy coś się stało? Opuścił sarnę na ziemię i wszedł między krzewy. Ostrożnie, cicho, z trzymanym przed sobą hesotsanem posuwał się między drzewami w stronę szałasu. Jeśli łowczynie Yilanè znalazły obozowisko, chciał strzelić do nich pierwszy. Nad brzegiem zwieszał się duży świerk, chowając się za nim, ostrożnie wysunął głowę.

Stało się coś strasznego. Nadaske siedział na piasku, pochylony, z opuszczonymi bezwładnie rękoma. Wyciągnięty na brzeg Imehei leżał na piasku nieruchomo, z otwartymi ustami. Martwy. Plażę pokrywało wiele krwi i małe ciałka.

Gdy Kerrick wyszedł z ukrycia, wydając odgłos zapytania, Nadaske zwrócił ku niemu puste oczy. Kosztowało go to wiele wysiłku, ale wreszcie zdołał przemówić:

— Wyszły. Zmarł. Po wszystkim. Mój przyjaciel nie żyje. Nie żyje.

Zbliżywszy się, Kerrick ujrzał, że drobne ciała należały do Yilanè. Nadaske dostrzegł, na co patrzy, i skoczył na nogi. Kłapał zębami, mocno i ciągle, aż po szyi pociekła mu ślina. Każdy jego ruch, każde słowo pełne było cierpienia.

— Żyły, a Imehei zmarł. Zabiły go. Patrzyłem, jak rodzą się w wodzie nawet po jego śmierci. Te na brzegu to samice. Zabiłem je. To one, samice, zabiły go. Teraz inne leżą tu martwe. — Wskazał na jezioro i głośno stuknął kciukami o siebie. — Samce zostawiłem. Są tam. Jeśli przeżyją, będą wolne. Uzyskały szansę, jakiej nigdy nie miał Imehei.

Kerrick nie mógł powiedzieć niczego, co mogłoby zmniejszyć ból Nadaske, odwrócić straszne wydarzenia dnia. Wrócił po pozostawioną sarnę.

W mieście ciało Imehei zostałoby złożone w jednej z jam grzebalnych, gdzie korzenie specjalnych roślin rozpuściłyby je całe, łącznie z kośćmi, tak, by żywiło miasto, które przedtem karmiło jego. Tutaj mogli jedynie wykopać grób w miękkiej ziemi pod świerkiem stojącym nad obozem i złożyć w nim ciało. Kerrick nakrył ziemię kamieniami, by zwierzęta nie mogły jej rozkopać.

Nadaske nic już tu nie trzymało. Gdy Kerrick wygrzebał się spod skór, samiec z małym owiniątym w liście pakunkiem przyszedł do niego.

— Poniesiesz to za mnie? Wymaga ostrożności w drodze -chronienia przed uszkodzeniem.

Rozchylił pakunek, ukazując drucianą rzeźbę rogatego neniteska. Kerrick wyraził zgodę-podziękowanie za zaufanie, zawinął figurkę i uważnie schował między futra.

— Będę niósł ostrożnie, oddam po osiągnięciu celu.

— No to idziemy.

Słońce ledwo uniosło się nad drzewa, gdy rozpoczęli wędrówkę. Żaden z nich nie obejrzał się na pustą plażę.

ROZDZIAŁ XII

— Dużo tu ryb — powiedział Kellimans, grzebiąc kijem w ognisku.

— Pełno ich wszędzie w całym oceanie — odparł ostro Herilak, starając się powściągnąć gniew.

— A czy będziesz mógł tu łowić w zimie, gdy śmiercio-kije zdechną od mrozu? Wtedy będziesz musiał stąd odejść. Lepiej zrobić to teraz.

— Odejdziemy, gdy zaczną się mrozy — powiedział Har-Havola.

— Zgadzam się z Kellimansem. A łowić ryby można i w rzece, nie tylko w oceanie.

— Skoro tak lubisz ryby, to powinieneś pływać z nimi w morzu!

— warknął Herilak. — Jesteśmy łowcami, a nie rybojadami…

— Zwierzyny też tu nie brakuje.

— Uważam, że lepiej poluje się na południu — zawołał Hanath.

— Kerrick zrobił coś dla nas.

— Ocalił nam życie — dodał Morgil. — Pójdziemy z Herilakiem, jeśli zacznie go szukać.

— Idź! Nikomu nie jesteś potrzebny — stwierdził Kellimans z pogardą. — Ukradłeś porro mandukto, to wszystko przez ciebie. Jest wielu takich, którzy cieszą się, widząc twe plecy. Idź z Herilakiem. Ja tu zostanę. Nie ma powodu, by odejść.

— Jest. — Herilak skoczył na nogi i wskazał na południe. — Czy ktoś zaprzeczy, że żyjący gdzieś Kerrick ocalił nam życie, każdemu bez wyjątku? — Szarpnął mocno zawieszony na szyi nóż, aż zerwał się sznurek. Rzucił go pod nogi sammadarów. — Murgu oddały nam go. Kerrick zawsze nosił ten nóż z gwiezdnego metalu. To wiadomość dla nas. Mówi, że zmusił ich do przerwania wojny. Przesłał go przez murgu jako znak zwycięstwa. Zakończyły atak i odeszły. Zmusił je do tego. Czy ktoś zarzuci mi kłamstwo?

— Spojrzał przez ogień na sammadarów, którzy kiwaniem potwierdzili jego słowa. Rozejrzał się po słuchających w milczeniu łowcach i kobietach. — Wszyscy wiemy, że to prawda. Twierdzę, że musimy iść na południe, by tam szukać Kerricka, zobaczyć, czy żyje, czy możemy mu pomóc.

— Jeśli żyje, nie potrzebuje pomocy — powiedział Kellimans, rozległy się pomruki potwierdzenia. — Herilaku, Kerrick był w twoim sammadzie i szukaj go, jeśli musisz. My zrobimy to, co zechcemy.

— A chcemy tu zostać — dodał Harl-Havola.

— Wszyscy macie kości jak meduzy, serca z błota.

Herilak wziął nóż z gwiezdnego metalu i ujrzał podchodzącą do ogniska Merrith. Spojrzała na zebranych z rękoma na biodrach, ogniem w oczach.