— Jeszcze o tym pomówimy. Wyruszymy dopiero za kilka dni. Gdy Kerrick ruszył z powrotem, zobaczył, że Ortnar przykuśtykał na brzeg i czekał na niego.
— Dziecko wkrótce się urodzi. Kazała mi cię zawiadomić. Nie znam się na tym i nie mogę pomóc.
— Strzeż nas przed niebezpieczeństwami, Ortarze, to zadanie dla silnego łowcy. Znam się na dzieciach równie mało, co i ty, ale muszę spróbować jej jakoś pomóc.
Odwrócił się i odszedł szybko. Tego dnia wiele się zdarzyło. Zbliżyli się zarówno do śmierci, jak i do życia.
Darrras spojrzała na niego, lecz nie wypuściła ręki Armun. Ta uśmiechnęła sę słabo, miała mokre włosy, z twarzy ściekał jej pot.
— Nie martw się tak, mój łowco. To spóźnione dziecko, ale mocne. Nie martw się.
Zrozumiał, że to on powinien ją pocieszać, a nie na odwrót. Nie znał się jednak na tym zupełnie. Zawsze należało to tylko do kobiet.
— Nie powinniśmy byli odłączać się od innych sammadów — powiedział. — Źle, że byłaś tu sama.
— Nie mnie jedną to spotkało. Moją matkę też, nasz sammad był maty, bez innych kobiet. Tak bywa, zawsze bywało. Musisz iść, zjeść coś i odpocząć. Gdy nadejdzie pora, przyślę po ciebie Darras.
Kerrick nie mógł nic powiedzieć ani zrobić. Poszedł do ogniska, przy którym Ortnar piekł mięso. Ten spojrzał na niego, oderwał kawałek i podał mu. Kerrick zaczął żuć w milczeniu. Naprzeciw siedzieli Harl i Arnwheet, z pomazanymi tłuszczem buziami, kończyli posiłek. Ortnar spojrzał w zapadający mrok i skinął na Harla, który wstał i zasypał ogień piaskiem. Muszę się strzec, zwłaszcza teraz.
Księżyc wzeszedł, noc była ciepła, bagienne ptaki nawoływały się cicho, zapadając w sen. Kerrick ledwo dostrzegał ciemny kształt Imehei leżącego do połowy w wodzie. Wiedział, że nie może w niczym pomóc samcom, w niczym.
Z tyłu, z namiotu dobiegło go jakieś mruczenie i odwrócił się, lecz w ciemnościach niczego nie dostrzegł. Odrzucił nie dokończony kawałek, nagle odechciało mu się jeść. Winił siebie za wszystko. Niemowlę może umrzeć, może je czekać jeszcze gorszy los, nie śmiał o tym myśleć. Armun może umrzeć, też przez niego. Gdyby wrócił z innymi do sammadów, wszyscy byliby razem. Inne kobiety wiedzą, jak sobie radzić w takich sprawach. To wszystko jego wina.
Wstał, nie potrafił siedzieć spokojnie, rozdzierany przez strach i niepokój, wyszedł spod drzew, by spojrzeć na zalane księżycowym światłem jezioro. Patrzył na nie, lecz nie widział, mając przed oczyma lęki. Nie powinni byli tu siedzieć. Szkoda, że nie są teraz z sammadami, bezpieczni w dolinie Sasku.
ROZDZIAŁ IV
Trujące pnącza murgu zarastające dolinę Sasku zbrunatniały, zwiędły i opadły. Zostały zepchnięte do rzeki i tak zniknęły z oczu wraz z wspomnieniami o niedawnym ataku.
Herilak siedział przy ognisku, obracając w dłoniach błyszczący nóż. Nóż Kerricka z gwiezdnego metalu. Nosił go zawsze na szyi, zawieszony na mocnej metalowej obręczy, założonej przez murgu. Siedzący po drugiej stronie ogniska Sanone kiwnął głową z uśmiechem.
— W swojej głupocie myślałem, że oznacza to jego śmierć — powiedział.
— Oznacza to życie, jego i nasze.
— Najpierw nie mogłem ci uwierzyć, bałem się, że Kadair nas opuścił, że zeszliśmy ze ścieżki, którą nam wydeptał.
— Nie dbam o twego Kadaira, Sanone, bo ocalił nas Kerrick. Trzymam ten nóż, by nie zapomnieć, co uczynił…
— Nie podoba mi się, że tak mówisz o Kadairze. Herilak spojrzał przez ogień na starego człowieka, mówił z nim szczerze, bo obaj byli samotni i zaczęli się rozumieć.
— Dbam równie mało o waszego Kadaira, co wy o prowadzącego Tanu Ermanpadara. To prawda. Przerwijmy rozmowę o kierujących naszym życiem niewidzialnych mocach i zastanówmy się, co musimy zrobić. Pomówmy o dwóch moich łowcach…
— Nie słyszałem ich imion, nie wymawiam ich głośno, bo wielce zawinili. Skradli i wypili porro poświęcone Kadairowi.
— Według was poświęcone, według nich bardzo smaczne. Inni łowcy zazdroszczą im i prosili mnie, bym zwrócił się do ciebie o więcej napitku.
— Nie możesz o to prosić!
— Mogę, chcę też pomówić o czymś jeszcze ważniejszym. Łowcy którzy wypili wasze porro, wynieśli się z doliny. Rozbili namioty dalej nad rzeką. Postanowiłem, że sammady do nich dołączą.
Sanone spojrzał na płomienie, pogrzebał kijem w ognisku, nim się odezwał. Mówił znów spokojnie, bez gniewu.
— Czekałem, aż to powiesz, mój przyjacielu. Pomówmy o tym, a nie o porro, nigdy już o nim nie będziemy mówić. Nadeszła więc pora waszego odejścia?
— Nadeszła. Gdy razem walczyliśmy, panował między nami pokój. Najpierw w mieście nad oceanem, potem w tej dolinie. W czasie wojny przeciwko murgu zapominaliśmy o wszystkim innym. Teraz jest już po bitwie, murgu odeszły, a moich łowców męczy bezczynność. Picie porro jest tego oznaką. Dla was dolina jest domem. Dla nich pułapką, trzymającą z dala od równin i lasów, zabierającą swobodę poruszania się i obozowania, gdzie zechcą. Ja mam jeszcze jeden powód.
Sanone zobaczył, jak oczy Herilaka znów opadają na nóż i zrozumiał.
— Kerrick. Mówiłeś mi, że rosły między wami różnice. Czy nadal istnieją?
Herilak powoli pokręcił głową.
— Nie wiem. Muszę się o tym przekonać. Jestem pewny, że on żyje, bo inaczej murgu nie przerwałyby ataku i już by nas nie było. Ale czy żyje Armun i ich syn? Jeśli zginęli, to przeze mnie. Muszę mu to powiedzieć. Nie uważani go już za wroga, dziwię się, że w ogóle go za takiego miałem. Może jednak nadal myśleć o mnie jako o tym, który bardzo go skrzywdził. Trzeba z tym skończyć. Nie powinno było do tego dojść. Teraz zaczynam rozumieć, że to wszystko moja wina. Przepełniała mnie nienawiść do murgu, kipiała i obejmowała wszystkich myślących inaczej.
— Czy nadal masz tę nienawiść?
— Nie. — Uniósł nóż. — To nas różniło. Uczynił to pomimo wszystkiego, co mu zrobiłem, pomimo mego postępowania wobec jego sammadu. Powstrzymał murgu i przesłał to, byśmy wiedzieli, że to on przerwał atak.
Herilak opuścił nóż i spojrzał przez ogień.
— Powiedz mi, Sanone, czy zrobiliśmy wszystko, co obiecaliśmy? Gdy zdechły nasze śmiercio-kije i poszliśmy do miasta na brzegu, Kerrick powiedział nam, co trzeba zrobić i wszyscy sammadarzy się na to zgodzili. Dostaliśmy nowe śmiercio-kije dopiero wtedy, gdy zgodziliśmy się zostać w mieście i bronić go. Czy to uczyniliśmy?
— To już skończone. Broniliśmy miasta dobrze, aż zostaliśmy z niego wyparci. Goniące nas murgu atakowałeś z wszystkimi umiejętnościami łowców Tanu. Teraz jesteśmy bezpieczni, bo jak ty wierzę, iż to właśnie oznacza nóż. Jeśli chcesz odejść, a tego samego pragną łowcy sammadów, to musicie odejść.
— A śmiercio-kije?
— Są wasze. Co sądzą inni sammadarzy?
— Są zgodni, wszyscy. Czekają tylko na ciebie, byś nas zwolnił.
— A dokąd pójdziesz?
— Na pomoc! — Nozdrza Herilaka zadrgały, jakby poczuł puszczę i śnieg. — Ten ciepły kraj nie jest dla nas, nie możemy tu przebywać do końca naszych dni.
— Idź więc do innych. Powiedz to, co obaj wiemy. Że Kerrick uwolnił nas od murgu. Nie musicie już tu pozostawać.
Herilak skoczył na nogi, uniósł wysoko nóż i krzyknął z radości. Jego głos odbił się echem od ścian doliny. Sanone kiwnął ze zrozumieniem głową. Dolina była domem Sasku, ich ostoją, życiem. Ale dla łowców z północy stanowiła pułapkę.