Ben Bova
Powrót na Marsa
Dla Barbary, niezmiennej jak północna gwiazda, której stałość i piękno nie mają sobie równych na firmamencie.
Nie powinniśmy być zaskoczeni, gdy odkryjemy, że życic, bez względu na to, gdzie powstało, rozprzestrzeniało się gwałtownie z jednej planety na drugą. Istoty, jakie być może znajdziemy na Marsie, będą prawdopodobnie naszymi przodkami lub kuzynami.
W nauce pewne zagadnienia uznaje się za „niewygodne”. Powstała nawet forma naukowej cenzury, która uniemożliwia tym ideom osiągnięcie większej popularności i rzucenie wyzwania zaakceptowanemu status quo. Historia nauki jest jednak pełna idei, na które początkowo wszyscy się krzywili, by potem je zaakceptować, czasem długo po śmierci ich autorów.
Zaufajcie mądrości Starszych. Czerwona i niebieska planeta to bracia, zrodzeni razem z tego samego zimnego mroku, wykarmieni przez tego samego Ojca Słońce. Oddzieleni przy narodzinach, pozostawali tak przez niezliczone wieki. Teraz jednak, jak prawdziwi bracia, pozostaną połączeni.
Prolog: Podniebni tancerze
Wynajęta furgonetka podskakiwała i przechylała się na wybojach polnej drogi. Jamie Waterman rzucił krótkie spojrzenie w stronę zachodzącego na czerwono słońca, dotykającego wystrzępionej linii gór. Jamie jechał za szybko i doskonale o tym wiedział. Chciał tam jednak dotrzeć, zanim dziadek umrze.
Zaraz zrobi się ciemno i będzie musiał zwolnić. Żadne światło nie padało na nieoznakowaną drogę wijącą się wśród pustynnych wzgórz — z wyjątkiem reflektorów i gwiazd. Równie dobrze mógł jeździć łazikiem po Marsie, powiedział do siebie.
Słońce znikło za odległymi górami i cienie padły na pustynię, przeganiając go. Jamie wiedział, że powinien znów się zatrzymać i zapytać o drogę; minął hogan już parę mil wcześniej, ale wyglądał on na ciemny i pusty.
Teraz zobaczył przyczepę kempingową, ściany z zardzewiałego metalu i pochyłą zasłonę nad siatkowymi drzwiami. Świeciło się w środku. Para podniszczonych półciężarówek stała od frontu. Podjechał i zatrzymał się, rozpryskując pył i drobne kamyczki, pies wyskoczył z ciemności.
Siatkowe drzwi otworzyły się z impetem i w drzwiach pojawił się młody mężczyzna: dżinsy, koszulka, puszka piwa w zaciśniętej dłoni, długie splecione włosy.
Jamie zsunął szybę od strony kierowcy i zawołał:
— Szukam Ala Watcrmana.
Przy świetle zapalonym wewnątrz przyczepy nie dało się dostrzec jego twarzy. Jamie wiedział jednak, jak wygląda: zimne, ciemne oczy, szerokie policzki, uczucia ukryte za nieprzeniknioną maską. Całkiem jak u niego.
— Kogo?
— Ala Watermana.
Młody Indianin Nawaho potrząsnął głową.
— Tu nie mieszka.
— Wiem. Jest w hoganie gdzieś przy tej drodze. Tak mi powiedzieli na posterunku.
— Nie tutaj — odparł młody człowiek.
Jamie rozumiał jego powściągliwość.
— To mój dziadek. On umiera.
Młody Nawaho stanął na pylistym gruncie i podszedł do furgonetki Jamiego, jego buty miażdżyły żwirowatą glebę. Przyjrzał się Jamiemu z bliska.
— To ty jesteś ten facet, co poleciał na Marsa?
— Tak. Al to mój dziadek. Chcę go zobaczyć, zanim umrze.
— Al Waterman. Staruszek z Santa Fe.
Jamie skinął głową.
— Zaprowadzę cię. Jedź za mną.
Nie czekając na odpowiedź, ruszył w kierunku bliższej z półciężarówek.
— Nie jedź za szybko — zawołał Jamie. Jeździł już po pustkowiach Marsa, ale nie chciał ścigać niewyraźnych tylnych świateł z szaloną prędkością po ciemnej pustyni Nowego Meksyku.
No tak, chłopak ruszył z wyciem, wzbijając chmurę pyłu. Jamie przełączył napęd na cztery koła i ruszył za nim, siłując się z kierownicą podskakującej furgonetki zaciśniętymi rękami.
Al Waterman był sklepikarzem w Santa Fe przez całe swoje dorosłe życie, miał mieszkanie w mieście i chatkę narciarską w górach, ale teraz umierał i wrócił do rezerwatu, w którym się urodził.
Chyba wszyscy znali Ala i jego słynnego wnuka, który poleciał na czerwoną planetę. Wszędzie, gdzie Jamie się zatrzymywał, by spytać o drogę, wiedzieli doskonale, gdzie znajduje się hogan Ala. Problem polegał jednak na tym, rozmyślał Jamie w podskakującej furgonetce, że przy tych starych drogach nie było drogowskazów. Tylko ciemność i bezchmurne pustynne niebo. Tysiące gwiazd, ale ani jednego znaku, który wskazałby mu drogę.
W końcu półciężarówka przyhamowała i zatrzymała się przy niskiej wypukłości hoganu. Jamie zaparkował przy nim, ale młody człowiek już cofał półciężarówkę, ruszając do domu.
— Dzięki! — krzyknął Jamie przez okno.
— …za co! — doleciało od półciężarówki, która parsknęła żwirem i z wyciem odtoczyła się w ciemność.
Boi się śmierci, pomyślał Jamie. Nawaho nie pozostawali w miejscach, gdzie ktoś umarł, z szacunku czy ze strachu przed złymi duchami — tego Jamie nie wiedział. Opuszczą ten hogan, kiedy Al umrze. Ciekawe, co robią z przyczepami kempingowymi? Jamie zadał sobie to pytanie wychodząc z furgonetki.
Hogan wyglądał prawie jak zaokrąglona sterta wyschniętego błota na pustynnym piasku, z małym światełkiem przebijającym się przez zakryte zasłoną okno. Noc była chłodna lecz bezwietrzna; ciemne niebo było tak czyste, że mrugające gwiazdy wyglądały, jakby były tak blisko, że można je dotknąć.
W środku było chłodniej. Jamie nie rozpinał błękitnej kurtki; budzący litość mały ogień w kominku dawał migoczące światło, ale nie ciepło. Stara kobieta siedziała na podłodze koło ognia, owinięta w kolorowy koc. Skinęła Jamiemu głową, ale nie odezwała się, milcząca i nieporuszona jak skała.
Al leżał w pozycji płodu na łóżku w drugim kącie, strzęp człowieka; łupina, wyżarta od środka przez raka. Otworzył oczy i uśmiechnął się, gdy Jamie pochylił się nad nim.
— Ya ’aa ’tey — wyszeptał. Jego oddech miał zapach zgnilizny i spieczonej słońcem ziemi.
— Ya ’aa ’tey — odpowiedział Jamie. To jest dobre. To kłamstwo, tu i teraz, ale tak brzmiało stare pozdrowienie.
— Wymówiłeś to słowo na Marsie — powiedział Al, a głos miał słaby jak cień. — Pamiętasz?
Tak brzmiało pierwsze słowo Jamiego wypowiedziane przed kamerami, gdy wylądowała pierwsza ekspedycja.
— Wracam tam — powiedział Jamie, pochylając się nisko, by dziadek go słyszał.
— Na Marsa? Wracasz?
Jamie skinął lekko głową i powiedział:
— Ogłosili oficjalnie. Będę dyrektorem misji.
— Dobrze — wyrzucił z siebie Al z niewyraźnym uśmiechem. — Mars to twoje przeznaczenie, synu. Twoja droga prowadzi na czerwoną planetę.
— Chyba tak.
— Leć wśród piękna, synu. Teraz mogę umrzeć szczęśliwy. Jamie chciał zaprzeczyć, nie, nie umrzesz, dziadku. Będziesz jeszcze żył przez wiele lat. Ale słowa nie przeszły mu przez usta. Al wydał z siebie ciężkie tchnienie, które wstrząsnęło jego kruchym ciałem.
— Podniebni tancerze zaraz przylecą. Zabiorą mnie ze sobą.
— Podniebni tancerze?
— Zobaczysz. Poczekaj. To nie potrwa długo.
Jamie sięgnął po jedyne w hoganie krzesło i usiadł przy łóżku dziadka. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym dwa lata temu. Al był jego jedynym żyjącym krewnym. Po nim nie zostanie już nic i nikt. Stary człowiek zamknął oczy. Jamie nie potrafił określić, czy jeszcze oddycha. Jedynym dźwiękiem w małym, chłodnym pomieszczeniu było trzaskanie gałęzi, które stara kobieta dokładała do ognia.