Drewniane krzesło było twarde i sztywne, siedzisko z plecionego sznurka nieustępliwe jak skała, mimo to Jamie usnął wbrew sobie. Zszedł ze stromego klifu, nagi w palącym słońcu, i zaczął spadać, powoli, jak we śnie, opadając na czoło krwistoczerwonego płaskowyżu.
Obudził się ze wzdrygnięciem. Al trzymał go za kolano.
— Podniebni tancerze! — wychrypiał Al drżącym głosem.
— Nadchodzą!
Majaczy, pomyślał Jamie. Odwrócił się do kobiety, która nadal siedziała w milczeniu przy ogniu. Spojrzała na niego ciemnymi, pełnymi spokoju oczami, ale nic nie powiedziała.
— Patrz! — Al wskazał drżącym palcem zakryte zasłoną okno. — Wyjdź i patrz!
Zmieszany Jamie zmusił się do wstania z krzesła i podszedł do drzwi. Zawahał się, odwrócił w stronę dziadka.
— Idź! — nalegał Al, poruszony, próbując się podnieść na wychudzonym ramieniu. — Zobaczysz!
Jamie otworzył drzwi i wyszedł w zimną, ciemną, pustynną noc. Jego oddech zamarzał w powietrzu. Podniósł wzrok na gwiazdy.
Zobaczył lśniące draperie delikatnej, różowawej czerwieni, bladej zieleni, migoczącej bieli, pulsujące na niebie, połyskujące, falujące, zasłaniające niebo widmową poświatą.
Zorza polarna, pomyślał Jamie. Słońce musiało wytworzyć potężny rozbłysk. Po czym jego umysł Nawaho podpowiedział: podniebni tancerze. Przyszli po Ala.
Jamie stał zauroczony, obserwując delikatną, niezwykłą grę na niebie. Przypomniał sobie, że na Marsie można oglądać zorze polarne prawie co noc, nawet przez zaciemniony wizjer hełmu skafandra. Na Ziemi jednak podniebni tancerze pojawiali się rzadko. Byli jednak tak piękni, że śmierć wydawała się mniej przerażająca.
W końcu wrócił do hoganu. Dziadek leżał nieruchomo, z ostatnim uśmiechem zapisanym na twarzy. Kobieta podeszła do łóżka i zakryła Ala kocem.
— Żegnaj, dziadku — rzekł Jamie. Czuł, że powinien płakać, ale brakło mu łez.
Wyszedł znów z hoganu i podszedł wolno do wypożyczonej furgonetki. Nie ma już nikogo, powiedział sobie. Nikt i nic mnie tu nie trzyma.
Nisko nad wystrzępionym horyzontem patrzyło na niego bez mrugnięcia czerwone oko Marsa, rozjarzone, nęcące. Dwa tygodnie później odleciał z Centrum Lotów Kosmicznych Kennedy’ego rakietowym kliprem i to był pierwszy etap jego podróży powrotnej na Marsa.
Baza danych
Pierwsza wyprawa na Marsa potwierdziła większość odkryć dokonanych na czerwonej planecie przez próbniki bezzałogowe.
Mars to chłodna planeta. Orbituje około półtora raza dalej od Słońca niż Ziemia. Jego atmosfera jest o wiele za rzadka, by mogła zatrzymywać ciepło słoneczne. W jasny, letni dzień w południe, temperatura gruntu na marsjańskim równiku może sięgnąć siedemdziesięciu stopni Fahrenheita; w nocy jednak spadnie do stu poniżej zera lub jeszcze niżej.
Atmosfera na Marsie jest zbyt rzadka, by można było nią oddychać, nawet gdyby składała się z czystego tlenu, a tak przecież nie jest. Ponad dziewięćdziesiąt pięć procent marsjańskiego powietrza to dwutlenek węgla; prawie trzy procent to azot. Zawiera ono także niewielką ilość wolnego tlenu, mniej niż dałaby para wodna. Reszta atmosfery to gazy szlachetne, jak argon, neon i podobne, odrobina tlenku węgla i ślad ozonu.
Pierwsza ekspedycja na Marsa odkryła jednak coś, czego nie znalazły mechaniczne ładowniki i próbniki: życie.
Przyklejone do podłoża potężnego Valles Marineris — Wielkiego Kanionu rozcinającego czerwonawą powierzchnię planety na długości jakichś trzech tysięcy kilometrów — nieliczne kolonie porostowatych organizmów prowadzą nietrwały żywot, ukrywając się parę milimetrów pod powierzchnią skały. W dzień sycą się światłem słonecznym i pobierają potrzebną wodę z powietrza, gdzie pary wodnej jest tak niewiele. W nocy zamierają, czekając, aż znów dotknie ich ciepło słońca. Ich komórki są zanurzone w płynach obfitujących w alkohol, dzięki czemu nie zamarzają nawet wtedy, gdy temperatura spadnie sto stopni poniżej zera.
Czwarta planeta od Słońca, Mars, nigdy nie znajduje się bliżej Ziemi niż pięćdziesiąt sześć milionów kilometrów, ponad sto razy dalej niż Księżyc. Mars to mała planeta, ma w przybliżeniu rozmiary połowy Ziemi, a grawitacja na powierzchni wynosi nieco więcej niż jedną trzecią ziemskiej. Sto kilogramów na Ziemi waży na Marsie tylko trzydzieści osiem kilo.
Mars jest znany jako czerwona planeta, gdyż jego powierzchnia to głównie wysuszona na kość pustynia piaszczystych tlenków żelaza: rdzawoczerwony pył.
Na Marsie jest wszakże woda. Planeta ma jasne czapy polarne, które przynajmniej częściowo składają się z zamarzniętej wody — przez większą część roku pokryte są zamarzniętym dwutlenkiem węgla, suchym lodem. Pierwsza wyprawa na Marsa potwierdziła, że znaczne obszary planety są skute wieczną zmarzliną: pod czerwonymi piaskami zalega ocean zamarzniętej wody.
Ze wszystkich planet Układu Słonecznego Mars najbardziej przypomina Ziemię. Na Marsie występują pory roku — wiosna, lato, jesień, zima. Ponieważ jego orbita znajduje się dalej od Słońca, marsjański rok jest prawie dwukrotnie dłuższy od ziemskiego (dłuższy o parę minut od 689 ziemskich dni), więc również pory roku trwają dłużej niż na Ziemi. Obrót Marsa wokół jego własnej osi trwa prawie tyle samo, co obrót Ziemi. Dzień ziemski to 23 godziny, 56 minut i 4,09 sekundy. Dzień marsjański jest nieco dłuższy: 24 godziny, 37 minut i 22,7 sekundy.
Aby zapobiec problemom związanym z różnicami między czasem ziemskim a marsjańskim, badacze kosmosu określają dzień marsjański jako sol. Jeden rok marsjański to 669 solów, plus dodatkowe 14 godzin, czterdzieści cześć minut i dwanaście sekund.
Odkrycie na Marsie żyjących w skałach porostów wywołało u naukowców kolejne pytania: czy porosty to jedyna forma życia na planecie? Czy istnieje system ekologiczny różnych organizmów? A jeśli tak, dlaczego nie znaleziono niczego poza porostami?
Czy te prymitywne organizmy to najwyższa forma życia na Marsie?
Czy raczej ostatni gatunek, który ocalał po bardziej bogatej i złożonej ekologii?
Jeśli tylko one przetrwały, to co zniszczyło inne formy życia na Marsie?
KSIĘGA I
Przybycie
Soi 1: Habitat na Marsie
— Wróciliśmy, dziadku — zamruczał Jamie Waterman. — Wróciliśmy na Marsa.
Stojąc przy rządku pustych stojaków na sprzęt w śluzie kopulastego habitatu, Jamie wyciągnął rękę i zdjął małą kamienną rzeźbę z półki, na której czekała przez sześć lat: mały kawałek smoliście czarnego obsydianu, z którego wyrzeźbiono totem w kształcie przykucniętego niedźwiedzia. Z tyłu przywiązano rzemykiem turkusowy grot strzały, a na górze zatknięto białe orle pióro. Pokazał nawajski fetysz, trzymając go na odzianej w rękawicę dłoni.
— Co to jest? — spytała Stacy Dezhurova.
Jamie słyszał w słuchawkach hełmu jej mocny, czysty głos. Żaden z członków drugiej wyprawy na Marsa nie zdjął jeszcze skafandra, nie odpiął nawet osłony hełmu. Stali w nieregularnym półkolu w śluzie, osiem pozbawionych twarzy postaci wtłoczonych do pękatych, białych, solidnych kombinezonów.
— Nawajski fetysz — odparł Jamie. — Potężna magia.
Dex Trumball przetoczył się niezgrabnie w stronie Jamiego. Jego grube buty stukały ciężko o plastykową podłogę habitatu.