— Te solidne silniki nie są zaprojektowane do wielokrotnego użytku — podkreśliła Dezhurova. — Nie mają wystarczającej wytrzymałości…
Trumball pokiwał palcem w powietrzu.
— Sprawdziłem to u producenta całe miesiące temu, nasza mała Stacy. Możesz ich użyć z sześć razy, nie ma problemu. Potrafią ładnie wylądować, potrafią wystartować. Nie mówimy o locie na orbitę, tylko o małym skoku przez pustynię.
— Jeśli to nie zadziała…
— W najgorszym razie stracimy zapasowy generator. W najlepszym, odzyskamy sprzęt wart miliardy i sprzedamy go na aukcji u Sotheby’ego.
Jamie siedział i przysłuchiwał się kłótni Stacy i Dexa. Nie chcę w tym tkwić, powiedział sobie. Wiedział, że w końcu będzie musiał podjąć decyzję i nie da się tego uniknąć.
Trudy Hali przybrała sardoniczny wyraz twarzy.
— A może zabierzemy któryś z ładowników Viking, skoro już przy tym jesteśmy?
— Za duże — odparł Trumball z całą powagą. — Pathfinder jest na tyle mały, że możemy go zabrać ze sobą. Yikingi są wielkie.
— Na tej planecie jest porozrzucanych z pół tuzina innych ładowników — rzekła Dezhurova.
Trumball skrzywił się.
— Tak, ale większość jest za duża albo za daleko. Poza tym, jak zabierzemy za dużo starego sprzętu, jego wartość spadnie. Musimy to sprytnie rozegrać, mała.
On o tym myśli już od dawna, uprzytomnił sobie Jamie. Symulacje komputerowe. Dex niczego nie robi bez planu.
Zostawili za sobą stary łazik. Mgła znikała z dna kanionu. Trumball poklepał Jamicgo po ramieniu.
— A co wielka wódz o tym powiedzieć?
Jamie skrzywił się, słysząc ten etniczny przytyk, ale rzekł tylko:
— Myślę, że twój pomysł będzie musiał poczekać do następnej ekspedycji.
— Wiedziałem, że to powiesz — odparł Trumball.
Jamie spodziewał się, że Trumball zmarkotnieje i oklapnie po otrzymaniu reprymendy. Mimo to wyglądał jak człowiek z asem w rękawie.
— Może mały handelek — zaproponował ze sprytnym uśmiechem. — Ja pojadę po Pathfindera, a ty będziesz szukał swojej wioski na klifie.
Dossier: C. Dexter Trumball
Bez względu na to, co osiągnął, Dex Trumball nie był w stanie zadowolić swojego chłodnego, obojętnego ojca.
Darryl C. Trumball osiągnął wszystko sam. Co dumnie ogłaszał na prawo i lewo. Jedne z najwcześniejszych wspomnień Dexa, to ojciec osaczający amerykańskiego senatora na domowym przyjęciu, klepiący go po ramieniu przy każdym słowie i tłumaczący z cichym uporem:
— Zaczynałem mając tylko gołe ręce i głowę, a sam doszedłem do fortuny.
W rzeczywistości staruszek zaczynał od skromnego spadku: podupadłej firmy sprzedającej karoserie samochodowe, która stała na granicy bankructwa, kiedy dziadek Dexa zmarł z powodu rozległego zawału przy piwie w lokalnym barze.
Dex był wtedy jeszcze dzieckiem. Jego matka była śliczna, krucha i nieporadna; nie była w stanie sprzeciwić się energicznemu mężowi. Ojciec Dexa, szczupły jak trzcina, szybki i dynamiczny, dostał stypendium i studiował w Holy Cross, ale nigdy studiów nie ukończył; musiał przejąć rodzinną firmę. Zawsze marzył o studiowaniu w Boston College Law School, jak mu obiecano, by potem przyprawić go o rozczarowanie i napełnić goryczą oraz niechęcią.
I lodowatą, niezmożoną energią.
Darryl C. Trumball szybko nauczył się, że biznes opiera się na polityce. Choć firma była praktycznie bezwartościowa, grunt, na którym się znajdowała, mógł stać się bardzo cenny, gdyby zbu dować na nim drogie osiedla mieszkaniowe dla urzędników pracujących w dzielnicy finansowej Bostonu. Walczył zażarcie o przekonanie sąsiadów, po czym sprzedał firmę i dom matki za niezłą sumę.
Gdy Dex miał zacząć studia, jego ojciec był już bogaty i znany pośród finansjery jako zimnokrwisty rekin. Pieniądze były dla niego ważne, spędzał więc każdą godzinę, której nie poświęcał na sen, na pomnażaniu swojej wartości netto. Kiedy Dex wyraził zainteresowanie nauką, starszy Trumball warknął z pogardą:
— W ten sposób nigdy na siebie nie zarobisz! Kiedy byłem w twoim wieku, utrzymywałem twoją babkę, twoje dwie ciotki, twoją matkę i ciebie.
Dex był posłuszny, ale zapisał się na fizykę w Yale. Jego stopnie (i pieniądze ojca) były dość dobre, żeby wystarczyło na Harvard i pół tuzina innych najlepszych amerykańskich uniwersytetów, ale Dex wybrał Yale. New Haven było wystarczająco blisko, żeby łatwo dojeżdżać do domu, a zarazem na tyle daleko, żeby uwolnił się od przerażającej obecności ojca.
Dex zawsze twierdził, że szkoła jest czymś śmiesznie łatwym. Inni pocili się nad książkami i na egzaminach, on pokonywał wszystko bezproblemowo dzięki prawie fotograficznej pamięci i sprytowi, pozwalającemu mówić nauczycielom zawsze to, co chcieli usłyszeć. Jego układy z kolegami były prawie zawsze takie same: robili, co chciał, prawie zawsze. Dex miał świetne pomysły, a przyjaciele pakowali się w kłopoty przy ich realizacji. Ale nigdy nie narzekali: podziwiali jego urok osobisty i czuli wdzięczność, że w ogóle ich zauważa.
Seks był równie łatwy, nawet na kampusach, po których co rusz przetaczały się oskarżenia o molestowanie. Dex umiał wybierać kobiety: im bardziej były inteligentne, tym bardziej lubiły się kąpać w chwilowym słoneczku jego uczucia. I też nigdy nie narzekały.
Fizyka Dcxowi nie podeszła, ale znalazł swoje miejsce w geofizyce: nauce o Ziemi, jej wnętrzu i atmosferze. Jego stopnie były prawie doskonałe. Był liderem akademika w każdej dziedzinie, od uczelnianej telewizji po drużynę tenisową. Ale jego ojciec nigdy nie był zadowolony.
— Wykształcony lump i tyle — narzekał ojciec. — Będę musiał utrzymywać cię przez całe życie, nawet po śmierci.
To akurat Dexowi pasowało. Ale gdzieś w duszy zawsze chciał usłyszeć od ojca choć jedno słowo aprobaty. Tęsknił, żeby ten stary sztywniak choć raz się uśmiechnął.
Jego życie zmieniło się na zawsze po pokazie w planetarium. Dex uwielbiał zabierać swoje panienki do planetarium. Było to tanie, robiło na młodych kobietach wrażenie czegoś poważnego i intelektualnego, no i było najciemniejszym miejscem w mieście. Jakie to romantyczne, siedzieć w ostatnim rządzie i mieć nad sobą całe piękno nieboskłonu.
Jeden z pokazów dotyczył planety Mars. Po kilku niepowodzeniach automatyczny ładownik wrócił z kilkoma próbkami marsjańskiej skały i gleby do laboratorium na orbicie okołoziemskiej. Teraz mówiło się o wysłaniu tam ludzi. Dex nagle przestał się zajmował młodą kobietą, którą przyprowadził na pokaz i zerwał się z fotela.
— Przecież jest wiele planet do zbadania! — powiedział na głos, co spowodowało chórek posykiwań sąsiadów dookoła i solidną kompromitację jego towarzyszki.
Dex spędził kolejne wakacje na Uniwersytecie Stanu Newada, na specjalnym kursie z geologii. Podczas następnych brał udział w seminarium na temat geologii planetarnej w Berkeley.
Kiedy pierwsza ekspedycja triumfalnie wróciła z Marsa, przywożąc próbki żywych marsjańskich organizmów, Dex miałjuż magisteria Yale i Berkeley. Spędził sześć miesięcy w Bazie Księżycowej badając duże meteoryty leżące głęboko pod powierzchnią Marę Nubium i Marę Imbrium.
Ku rozczarowaniu ojca.
— I na to idą moje podatki? — skarżył się gorzko ojciec. — Po co to wszystko?
Ojciec Dexa był teraz grubą rybą w branży nieruchomości, z kontaktami w kilku bankach Nowej Anglii i paroma firmami w Europie, Azji i Ameryce Środkowej. Utrzymywał związki z odległymi filiami za pomocą łączy satelitarnych, a nawet wynajmował powierzchnię w orbitalnej fabryce produkującej superczyste farmaceutyki.