Выбрать главу

— Przywiozłeś to ze sobą? — spytał Trumball nieomal oskarżycielskim tonem.

— Podczas pierwszej ekspedycji — rzekł Jamie. — Zostawiłem go, żeby pilnował tego miejsca, jak odlecimy.

Twarz Trumballa była niewidoczna za przyciemnioną osłoną hełmu, ale ton jego głosu nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do jego zdania na ten temat.

— Mnóstwo wielka szamaństwo, nie? Jamie stłumił wybuch gniewu.

— Właśnie — odparł, walcząc, by jego głos brzmiał spokojnie i równo. — Kopuła nadal tu stoi, prawda? Minęło sześć lat, a ona stoi i czeka na nas.

Opos Craig odezwał się ze swoim ciężkim teksańskim akcentem.

— Zanim zaczniemy się klepać po plecach, wpompujmy tu trochę tlenu do oddychania, co?

— Sześć lat — mruknął Trumball. — Czekała na nas przez cały czas. Sześć lat.

Nawet odkrycie życia kurczowo wczepionego w skały na dnie Wielkiego Kanionu nie ułatwiło ani nie uprościło jego powrotu na czerwoną planetę. Sześć lat zajęło zebranie ludzi, zgromadzenie sprzętu — a co najważniejsze, pieniędzy — aby wcielić w życie sen o drugiej wyprawie na Marsa.

Ku swemu zaskoczeniu i wściekłości Jamie Waterman musiał walczyć o miejsce w drugiej wyprawie, walczyć każdą cząstką sił i umiejętności, jakie miał do dyspozycji. Fetysz dziadka musiał jednak być potężny: udało mu się wrócić na Marsa.

Po pięciu miesiącach kosmicznej podróży między dwoma planetami, po tygodniu na orbicie okołomarsjańskiej, po piekielnym przechodzeniu przez marsjańską atmosferę rozżarzoną do białości przez kontakt ze statkiem, Jamie Waterman i siedmiu innych członków ekspedycji w końcu stanęło na rdzawoczerwonych piaskach Marsa.

Pięciu mężczyzn i trzy kobiety, opakowani w pękate kombinezony o sztywnej powłoce, przez co wyglądali jak żółwie zataczające się na tylnych nogach. Wszystkie skafandry były białe, miały na rękawach kolorowe kody kreskowe, przez co łatwo było każdego zidentyfikować. Jamie miał trzy paski o barwie czerwonego wozu strażackiego.

Habitat zostawiony przez pierwszą ekspedycję wyglądał na nietknięty. Kopuła była nadal napełniona gazem i zdawała się być szczelna.

Pierwszą czynnością badaczy było wejście do śluzy, a następnie do samej kopuły. Po paru minutach rozglądania się po pustym, kopulastym wnętrzu, zabrali się za przydzielone im zadania i sprawdzili systemy podtrzymywania życia. Gdyby kopuła nie nadawała się do użytku, musieliby przez półtora roku ich pobytu na Marsie mieszkać w module statku, który przetransportował ich na tę planetę, bezpiecznie lądując na powierzchni. A tego nikt nie chciał, pięć miesięcy w ciasnej puszce to aż za dużo.

Kopuła była nietknięta, systemy podtrzymywania życia wystarczająco sprawne, atomowy generator energii dawał wystarczającą moc, by uruchomić habitat.

Wiedziałem, że tak będzie, powiedział w duchu Jamie. Mars to przyjazny świat. Nie zrobi nam krzywdy.

Opos Craig i Tomas Rodriguez, astronauci oddelegowani przez NASA, uruchomili generator tlenu. Po sześcioletnim przestoju mieli problemy z jego włączeniem, ale w końcu im się udało i zaczął pobierać życiodajny tlen z marsjańskiej atmosfery i mieszać go z azotem, który wypełniał kopułę przez ostatnie sześć lat.

Pozostali członkowie ekspedycji opuścili kopułę i zajęli się przydzielonymi im zadaniami: ustawianiem kamer wideo i sprzętu rzeczywistości wirtualnej, który miał zarejestrować ich przybycie na Marsa i przekazywać wieści na Ziemię. Wpychając swój kamienny fetysz w kieszeń skafandra, Jamie przypomniał sobie, jaką polityczną burzę wywołał podczas pierwszej ekspedycji, gdy stawiając po raz pierwszy stopę na Marsie, wypowiedział kilka słów w języku Nawaho zamiast sztywnej, formalnej mowy, jaką napisali dla niego ludzie z działu public relations NASA.

I przypomniał sobie coś jeszcze: starożytną budowlę na klifie, wbudowaną w nieckę wypiętrzonej ściany klifu Wielkiego Kanionu. Nie ośmielił się jednak wspomnieć o niej pozostałym.

Jeszcze nie teraz.

Houston: Pierwsze spotkanie

Po raz pierwszy Jamie spotkał się z członkami ekspedycji w ciasnej pozbawionej okien salce konferencyjnej NASA Centrum Kosmicznego im. Johnsona niedaleko Houston. Z tysięcy kandydatów wybrano dwie kobiety i trzech mężczyzn, ich nazwiska zo stały ogłoszone całe tygodnie wcześniej. Jamiego wybrano na lidera ekspedycji zaledwie dwa dni wcześniej.

— Wiem, przez co państwo przeszli — odezwał się Jamie do tej piątki.

Wtedy po raz pierwszy spotkał się twarzą w twarz z czwórką naukowców i lekarzem ekspedycji. Przez całe miesiące ich szkolenia i swojej walki o dostanie się do zespołu drugiej wyprawy na Marsa, Jamie porozumiewał się z nimi za pośrednictwem poczty elektronicznej i rozmawiał przez wideofon, ale nigdy dotąd nie znalazł się z nimi w jednym pokoju.

Teraz stał, odrobinę niepewnie, u szczytu wąskiego stołu konferencyjnego, jak instruktor przed kwintetem utalentowanych uczniów: młodszych, bardziej pewnych siebie, może nawet lepiej od niego wykształconych. Czterech naukowców siedziało wzdłuż kołyszącego się, podłużnego stołu, z wzrokiem utkwionym w nim. Lekarka-psycholog siedziała na końcu stołu, Hinduska o egzotycznej urodzie, skórze barwy czekolady i włosach czarnych jak noc, ściągniętych w koński ogon.

Wszyscy mieli na sobie kombinezony misji, w barwie różowego koralu, z identyfikatorami przypiętymi nad kieszenią na piersi. Lekarka, V.J. Shcktar, miała na szyi kolorową apaszkę. Przyglądała się Jamiemu wielkimi oczami o barwie węgla i kształcie migdała.

Nikt z pozostałych nie miał na sobie żadnych dodatków do standardowego munduru poza C. Dexterem Trumballem, który przyczepił naszywki na obu ramionach: na jednym mikroskop i teleskop Międzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetów, na drugim uskrzydlone „T” Trumball Industries.

— Ponieważ będziemy przebywać ze sobą ponad trzy lata — mówił dalej Jamie — jeśli liczyć resztę państwa szkolenia i samą misję, chyba najwyższy czas, żebyśmy się poznali.

Jamie musiał ostro walczyć o zakwalifikowanie się do drugiej wyprawy. Całkowicie zadowalałoby go przyjęcie w charakterze naukowca. Tymczasem jedynym sposobem na dostanie się do zespołu było przyjęcie obowiązków szefa misji.

— Powiedział pan „naszego szkolenia” — wtrącił geofizyk, Dexter Trumball. — Czy pan nie będzie przechodził szkolenia przed misją?

Trumball był przystojny, o urodzie gwiazdora filmowego, z ciemnymi, kręconymi włosami i żywymi, jasnymi oczami o błękitnozielonej barwie oceanu. Siedział wygodnie na wyścielanym krześle z krzywym uśmieszkiem na ustach, który plasował się gdzieś między pewnością siebie a zadufaniem. Nie był wyższy od Jamie-20 ale nieco szczuplejszy: miał zwinne, wdzięczne ciało tancerza, zaś Jamie był grubszy i solidniej zbudowany. Trumball był także o dziesięć lat młodszy od Jamiego i był synem człowieka, którego pieniądze stanowiły większość funduszy ekspedycji.

— Oczywiście, że też przechodzę szkolenie — odparł szybko Jamie. — Tylko że większość tego, co państwo przechodzicie — na przykład trening antarktyczny — robiłem już przed pierwszą ekspedycją.

— Ach, tak — stwierdził Trumball. — Już tam byłem, wszystko robiłem?

Jamie skinął sztywno głową.

— Coś w tym rodzaju.

— Przecież to było ponad sześć lat temu — wtrącił się Mitsuo Fuchida. Biolog był szczupły jak ostrze miecza, a jego twarz była rzeźbą złożoną z samych kątów i płaszczyzn.

— Gdyby pan był komputerem — dodał z leciutkim uśmiechem, przełamującym jego ostre jak topór rysy — byłby pan o całą generację do tyłu.