Waterman i reszta naukowców zawsze błądziła głowami w obłokach, myślał. Oni mają tu robić naukę. Chcą przekształcić swoją ciekawość w Nagrody Nobla. Taaa, ale gdyby ktoś nie popłacił rachunków, dalej siedzieliby w jakimś kampusie na Ziemi i plotkowali o Marsie na internetowych czatach.
Do diaska, ja też chcę robić naukę. Ale ktoś musi za to wszystko zapłacić. Patrzą na mnie krzywo, bo jestem jedynym realistą w tej ekipie.
Ikonka rękawic w końcu zapaliła się na zielono na wyświetlaczu. Był gotów do wirtualnej wycieczki.
Trumball skasował zawartość wyświetlacza z wizjera, po czym przełączył się klawiszem na nadgarstku na częstotliwość radiową centrum kontroli lotów na Tarawie. Zanim jego informacja dotrze na Ziemię i powróci potwierdzenie, minie dwadzieścia osiem minut. Spędził ten czas, wytyczając trasę swojej małej wyprawy.
Kontrola misji do Trumballa wreszcie odezwał się głęboki baryton Connorsa. — Zaraz zaczynamy wirtualną wycieczkę. Mamy szesnaście przecinek dziewięć miliona podłączonych abonentów, a jak ogłosimy start, pewnie załoguje się jeszcze więcej.
Dojdziemy do dwudziestu milionów, pomyślał radośnie Trumball. Po dziesięć dolców od łebka i już mamy połowę kosztów sprzętu naziemnego. Zrobimy na tej ekspedycji trochę kasy!
Rodzina Ziemanów — ojciec, matka, dziewięcioletni syn i pięcioletnia córka — siedziała w pokoju rozrywkowym podmiejskiego domu w Kansas City przed ściennym ekranem wideo.
Aktywny był tylkojeden róg ekranu: czarny mężczyzna o poważnym wyglądzie objaśniał, że transmisja z Marsa potrzebuje na pokonanie odległości miedzy planetami czternastu minut, choć sygnał podróżuje z prędkością światła:
— …czyli trzysta tysięcy kilometrów na sekundę — podkreślił. Dziewięciolatek potrząsnął głową z naciskiem.
— To jest dwieście tysięcy i dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć kilometra na sekundę — poprawił z dumą.
— Ciiii! — syknęła jego siostra.
— Nałóżcie hełmy — odezwał się ojciec. — Zaraz się zacznie.
Cała czwórka włożyła plastykowe hełmy z wewnętrznymi słuchawkami i opuszczanymi wizjerami. Wsunęli palce w okablowane rękawice cyfrowe — matka pomagała dziewczynce, chłopiec dumnie poradził sobie sam — po czym opuścili wizjery, gdy mężczyzna na ekranie zapowiedział, że wycieczka zaraz się zacznie.
Głos czarnego mężczyzny odliczał:
— Trzy… dwa… jeden…
I znaleźli się na Marsie!
Patrzyli na czerwoną, usianą skałami płaszczyznę, czerwonawą, pokrytą pyłem pustynię, rozciągającą się jak okiem sięgnąć, na głazy koloru rdzy porozrzucane na łagodnej płaszczyźnie jak zabawki porzucone przez niedbałe dziecko. Nierówny horyzont wydawał się bliższy niż w rzeczywistości. Niebo miało barwę jasnego beżu. Małe wydmy ukształtowane przez wiatr układały się równymi rzędami, a czerwonawy piasek usypywał się koło większych skał. W oddali było widać coś przypominającego płaskowyż sterczący nad horyzontem.
— To jest miejsce lądowania — objaśniał głos Dextcra Trumballa. — Znajdujemy się w najbardziej wysuniętej na zachód części regionu zwanego Lunae Planum — Równiną Księżycową. Astronomowie w dawnych czasach dawali marsjańskim miejscom dziwaczne nazwy.
Widok zmienił się, gdy Trumball powoli się obracał. Zobaczyli kopułę habitatu.
— Tam będziemy mieszkać przez następne półtora roku. Jutro zabiorę was na wycieczkę do środka. Teraz pozostali członkowie ekspedycji są zajęci przygotowaniem wszystkiego; no, wiecie, porządki domowe. Jutro będziemy mogli wejść do środka i zobaczyć, jak to wygląda.
Ze strony widzów nie padło ani słowo. W całym kraju, na całym świecie, ludzie oglądali Marsa, zafascynowani, oszołomieni.
— Słyszycie ten cichy, szepczący dźwięk? — spytał Trumball. — To wiatr. Wieje z prędkością trzydziestu węzłów, na Ziemi to praktycznie wichura, ale tu powietrze jest tak rzadkie, że nawet nie podnosi pyłu z gruntu. Widzicie?
Poczuli, jak ich ręce sięgają do kieszeni na twardej nogawce skafandra.
— A teraz patrzcie — rzekł Trumball.
Wyciągnęli magnes kupiony w sklepie z zabawkami, biało-czerwony, w kształcie podkowy.
— Piasek na Marsie jest bogaty w rudy żelaza — wyjaśnił Trumball — więc za pomocą tego magnesu możemy…
Kucnęli z wysiłkiem w pękatym, twardym skafandrze i napisali litery M-A-R-S na piasku magnesem, jak powiedział Trumball.
— Widzicie, nie trzeba dotykać piasku. Magnes odpycha żelazo w ziarnach.
— Ja chcę się podpisać! — wrzasnęła mała Ziemanówna.
— Zamknij się! — warknął jej brat. Rodzice uciszyli ich.
Trumball włożył magnes do kieszeni, a następnie pochylił się i podniósł głaz wielkości pięści. Widzowie poczuli jego wagę i twardość, odzianymi w rękawice dłońmi.
— Porozrzucane tutaj skały zostały wydarte z gruntu — wyjaśnił Trumball, prostując się. — Niektóre z nich mogą pochodzić z wybuchów wulkanicznych, ale większość została rozrzucona przez uderzenia meteorów. Mars jest położony bliżej pasa asteroidów niż Ziemia, wiecie, więc częściej trafiają tu meteory.
Wydawało się, że oddalają się od kopuły, w stronę głazu o rozmiarach domu. Po jednej stronie uzbierała się kupka piasku.
— Widać tutaj morze wydm piaskowych — powiedział Trumball i zobaczyli, jak podnosi ręką w rękawicy. — Muszą być dość stabilne, bo były tutaj już sześć lat temu, gdy wylądowała pierwsza ekspedycja.
Wskazująca dłoń zwróciła się w stronę beżowego nieba.
— Tutaj widać, jak grunt zaczyna się wznosić. To wschodnia krawędź wypiętrzenia Tharsis, gdzie znajdują się wielkie wulkany. Pavonis Mons znajduje się około sześćset kilometrów od nas na zachód.
Widok znów się zmienił, tak szybko, że niektórzy z widzów poczuli zawrót głowy. — Na południe jest kraina skał, Noctis Labirynthus, zaś około sześćset kilometrów stąd znajduje się Tithonium Chasma, zachodni kraniec Wielkiego Kanionu. Właśnie tam pierwsza wyprawa znalazła marsjańskie porosty.
Znów się odwracając, Trumball podszedł do małego ciągnika. Wyglądał prawie jak łazik pustynny, ale miał cienkie, wyglądające na rachityczne koła. Był całkowicie otwarty, żadnej kabiny, siedzenia były otoczone klatką nieprawdopodobnie cienkich metalowych prętów.
Widzowie poczuli, jak siadają na siedzeniu kierowcy.
— Ale super! — mruknął chłopak Zicmanów.
— Chciałem wam pokazać nasz zapasowy generator paliwa — powiedział Trumball, uruchamiając silnik ciągnika. Zaterkotał jak diesel, ale w rzadkim marsjańskim powietrzu wydawał dziwnie wysoki dźwięk. — Znajduje się jakieś dwa kilometry od kopuły. Jest tu już od dwóch lat, pobierając dwutlenek węgla z powietrza i wodę z wiecznej zmarzliny pod nami, produkuje dla nas metan. Metan to naturalny gaz; będziemy go używać w charakterze paliwa w łazikach naziemnych.
Zanim ruszył, oparł się lekko na burcie pojazdu. — Przyjrzyjcie się odciskom butów — rzekł Trumball. — Odciski ludzkich stóp na czerwonych piaskach Marsa. Nikt dotąd tędy nie szedł, w tym miejscu. Może wy kiedyś odciśnięcie na Marsie swoją stopę.
— Hurra! — wrzasnął dziewięciolatek.
Trumball powoli przewiózł dwadzieścia osiem milionów płatnych widzów (oraz ich przyjaciół i rodziny) w stronę generatora paliwa.
— Nie ma tu za wiele do oglądania — przyznał — ale to bardzo ważny element naszego wyposażenia. Tak ważny, że przywieźliśmy ze sobą drugi.