— Tak naprawdę, to nie całkiem. Może trochę. No, nie myślałaś, że cię…
— Jaki ty jesteś dziwny! Zupełnie, jakbyś nie był… — urwała.
— Człowiekiem? Zatrzepotała powiekami.
— Nie chciałam cię urazić, tylko, widzisz, jeżeli wiadomo, że nikt nie może — wiesz — ani nawet myśleć o tym, nigdy — i naraz pojawi się ktoś taki jak ty, to sama możliwość… to, że jest taki…
— To niemożliwe, żeby wszyscy byli —.jak to? — a, betryzowani!
— Dlaczego? Wszyscy, mówię ci!
— Nie, niemożliwe — upierałem się. — A ludzie niebezpiecznych zawodów? Muszą przecież…
— Nie ma niebezpiecznych zawodów.
— Co ty— mówisz, Nais? A piloci? A różni ratownicy? A ci, co walczą z ogniem, z wodą…
— Takich nie ma — powiedziała. Wydało mi się, że nie dosłyszałem.
— Coo?
— Nie ma — powtórzyła. — To robią roboty. Nastało milczenie. Pomyślałem, że niełatwo przyjdzie mi strawić ten nowy świat. I naraz przyszła refleksja, zadziwiająca przez to, że sam nigdy bym się jej nie spodziewał, gdyby ktoś przedstawił mi tę sytuację tylko jako teoretyczną możliwość: wydało mi się, że ten zabieg niweczący w człowieku zabójcę jest… okaleczeniem.
— Nais — powiedziałem — już bardzo późno. Pójdę chyba.
— Dokąd?
— Nie wiem. Prawda! Na dworcu miał na mnie czekać gość z Adaptu. Całkiem zapomniałem! Nie mogłem go znaleźć, wiesz. No, to… poszukam jakiegoś hotelu. Chyba są?
— Są. Skąd jesteś?
— Stąd. Urodziłem się tu.
Po tych słowach poczucie nierzeczywistości wszystkiego wróciło i nie byłem już pewien ani tamtego miasta, które istniało tylko we mnie, ani tego, widmowego, z pokojami, do których zaglądały głowy olbrzymów, tak że przez sekundę myślałem, czy’ nie jestem na pokładzie i czy nie śni mi się jeszcze jeden, szczególnie wyraźny, koszmar powrotu.
— Bregg — usłyszałem jej głos jak z daleka. Drgnąłem. Zupełnie o niej zapomniałem.
— Tak… słucham?
— Zostań.
— Co? Milczała.
— Chcesz, żebym został?
Milczała. Podszedłem do niej, ująłem ją, nachylając się nad fotelem, za chłodne ramiona, uniosłem. Wstała bezwolnie. Głowa poleciała jej w tył, zęby zalśniły, nie chciałem jej, chciałem tylko powiedzieć: przecież boisz się — i żeby powiedziała, że nie. Nic więcej. Oczy miała zamknięte, nagle białka błysły spod rzęs, pochyliłem się nad jej twarzą, zajrzałem z bliska w zeszklone oczy, jakbym chciał poznać jej strach, podzielić go. Dysząc wyrywała się, ale nie czułem tego, dopiero kiedy zaczęła jęczeć: nie! nie! — rozluźniłem chwyt. Omal nie upadła. Stała pod ścianą, zasłaniając część wielkiej, pyzatej twarzy, sięgającej sufitu, która tam, za szybą, bez przerwy mówiła coś, przesadnie poruszając ogromnymi ustami, mięsistym językiem.
— Nais… — powiedziałem cicho. Opuściłem ręce.
— Nie zbliżaj się!
— Przecież sama powiedziałaś…
Jej oczy były nieprzytomne.
Przeszedłem po pokoju. Wodziła za mną oczami, jakbym był… jakby stała w klatce…
— Pójdę już — odezwałem się. Nic nie powiedziała. Chciałem coś dodać — kilka słów przeprosin, podziękowania, żeby nie wyjść tak, ale nie mogłem. Gdyby bała się tylko jak kobieta mężczyzny, obcego, niechby groźnego, nieznanego, no to pal sześć — ale to było inne. Spojrzałem na nią i poczułem, że ogarnia mnie gniew. Chwycić za te białe, nagie ramiona, potrząsnąć…
Odwróciłem się i wyszedłem; zewnętrzne drzwi poddały się, kiedy je pchnąłem, wielki korytarz był prawie ciemny. Nie umiałem odnaleźć wyjścia na ową terasę, ale trafiłem na pełne rozcieńczonego, sinawego światła cylindry — szyby wind. Ta, do której się zbliżyłem, jechała już w górę; może wystarczył sam nacisk nogi na próg. Winda opadała długo.
Widziałem na przemian pokłady ciemności i przekroje stropów — białe, z czerwonawym ośrodkiem, jak warstwy tłuszczu na mięśniach, uchodziły w górę, straciłem ich rachubę, winda opadała, wciąż opadała, było to jak podróż na dno, jakbym został rzucony w głąb sterylnego przewodu i ten olbrzymi, w śnie i bezpieczeństwie pogrążony budynek pozbywał się mnie, część przezroczystego cylindra otwarła się, poszedłem przed siebie.
Ręce w kieszeniach, ciemność, twardy, długi krok, wciągałem chciwie chłodne powietrze, czując, jak mi chodzą nozdrza, jak serce pracuje powoli, tłocząc krew, światła łopotały w niskich szczelinach jezdni, przesłaniane przez bezszelestne maszyny, nie było ani jednego przechodnia. Pomiędzy czarnymi sylwetami stała łuna, pomyślałem, że to może hotel. Był to tylko oświetlony chodnik. Pojechałem nim. Nade mną przepływały białawe przęsła jakichś konstrukcji, gdzieś daleko, nad czarnymi krawędziami budynków, drobiły miarowo świecące litery dziennika, nagle chodnik wpłynął wraz ze mną do oświetlonego wnętrza i skończył się.
Szerokie stopnie płynęły w dół, srebrząc się jak oniemiały wodospad. Dziwiła mnie pustka; od opuszczenia Nais nie spotkałem ani jednego przechodnia. Eskalator był bardzo długi. Na dole jaśniała szeroka ulica, po obu stronach otwierały się w domach pasaże, pod drzewem o niebieskich liściach — ale może nie było to prawdziwe drzewo — zobaczyłem stojących, zbliżyłem się i odszedłem. Całowali się. Szedłem ku stłumionym dźwiękom muzyki, jakaś nocna restauracja czy bar, niczym nie oddzielona od ulicy. Siedziało tam trochę ludzi. Chciałem wejść do środka i spytać o hotel. Naraz gruchnąłem całym ciałem w niewidzialną przeszkodę. To była szyba, doskonale przezroczysta. Wejście było obok. W środku ktoś zaśmiał się, pokazał mnie innym. Wszedłem. Mężczyzna w czarnym trykocie, nawet podobnym trochę do mego swetra, ale z bufiastym, jak nadmuchanym, kołnierzem, siedział bokiem przy stoliku, ze szklanką w dłoni, i patrzył na mnie. Stanąłem przed nim. śmiech zastygł mu na półotwartych ustach. Stałem. Zrobiło się cicho. Tylko muzyka grała, jakby za ścianą. Jakaś kobieta wydała dziwny, słaby dźwięk, rozejrzałem się po nieruchomych twarzach i wyszedłem. Dopiero na ulicy przypomniałem sobie, że miałem spytać o hotel.
Wszedłem w pasaż. Był pełen wystaw. Biura podróży, magazyny sportowe, manekiny w różnych pozach. Właściwie nie były to wystawy, bo wszystko stało i leżało na ulicy, po obu stronach wzniesionego chodnika, który biegł środkiem. Kilka razy wziąłem poruszające się w głębi sylwetki za ludzi. Były to reklamowe kukły, wykonujące jedną i tę samą czynność w kółko. Jedną — lalka., prawie tak wielka jak ja, z karykaturalnie nadętymi policzkami, grała na flecie — oglądałem dłuższą chwilę. Robiła to tak dobrze, że miałem ochotę się do niej odezwać. Dalej były sale jakichś gier, obracały się tam duże, teczujące koła, z dźwiękiem sankowych dzwonków zderzały się luźno wiszące u stropu srebrne rurki, migotały pryzmatyczne lustra, ale wszystko było puste. Na samym końcu pasażu w ciemności błysnął napis TU HAHAHA. Znikł. Ruszyłem tam. Znowu rozjarzyło się TU HAHAHA i znikło jak zdmuchnięte. W następnym błysku dojrzałem wejście. Usłyszałem głosy. Wszedłem przez kurtynę ciepłego podmuchu.
W głębi stały dwa z tych bezkołowych aut, kilka lamp świeciło, pod nimi gestykulowało żywo trzech ludzi, jakby się, sprzeczali. Podszedłem do nich.
— Halo, panowie!
Nawet się nie obejrzeli. Mówili dalej, szybko, mało co rozumiałem: no to sap, no to sap — powtarzał piskliwie najniższy, z małym brzuszkiem. Na głowie miał wysoką czapkę.
— Panowie, szukam hotelu. Gdzie tu jest…