Выбрать главу

Nie zwracali na mnie uwagi, jakbym nie istniał. Ogarnęła mnie pasja. Nic już nie mówiąc wszedłem między nich. Najbliższy — widziałem głupawy połysk białek i skaczące wargi — zaseplenił:

— Co, ja mam sapać? Ty sam sap! Zupełnie jakby mówił do mnie.

— Dlaczego udajecie głuchych?. — spytałem i nagle z miejsca, w którym stałem — jakby ze mnie, z mojej piersi — wybuchnął piskliwy krzyk:

— Ja ci! Ja ci zaraz!

Odskoczyłem, ukazał się wtedy właściciel głosu, ten gruby w czapce — chciałem go chwycić za ramię, palce przeszły na wylot i zamknęły się w powietrzu. Stałem jak.ogłuszony, a oni gadali dalej; naraz wydało mi się, że z ciemności ponad autami, z góry, ktoś na mnie patrzy, zbliżyłem się do granicy światła i zobaczyłem blade plamy twarzy, był tam, w górze, jak gdyby balkon. Oślepiony, nie widziałem dokładnie, dość jednak, aby pojąć, jak okropnie się zbłaźniłem. Uciekłem, jakby mnie kto gonił. Następna ulica szła pod górę i kończyła się u eskalatora. Pomyślałem, że może tam znajdę jakiś infor, i pojechałem bladozłotymi schodami.

Trafiłem na okrągły plac, niezbyt wielki. Pośrodku stała kolumna, wysoka, przezroczysta jak ze szkła, coś tańczyło w niej, purpurowe, brązowe i fiołkowe kształty, niepodobne do niczego, jak jakieś ożywione, abstrakcyjne rzeźby, ale bardzo śmieszne. To jeden, to drugi kolor nabrzmiewał, koncentrował się, wykształcał w przekomiczny sposób; choć pozbawione twarzy, głów, rąk, nóg, miało to szamotanie się form wyraz bardzo ludzki, karykaturalny nawet. Po pewnym czasie zorientowałem się, że fiolet to jakby bufon, zarozumiały, pyszny i zarazem tchórzliwy — kiedy rozleciał się na milion tańczących banieczek, do dzieła zabrał się błękitny. Ten był anielski, skromny, skupiony, ale jakoś świętoszkowato, jakby się sam do siebie modlił. Nie wiem, jak długo na to patrzałem. Nigdy nie widziałem jeszcze nic podobnego. Oprócz mnie nie było nikogo, tylko ruch czarnych aut był większy. Nie wiedziałem nawet, czy są pełne, czy puste, bo nie miały okien. Z tego okrągłego placu prowadziło sześć ulic, jedne w górę, inne w dół, perspektywy ich ciągnęły się delikatną mozaiką kolorowych światełek chyba na mile. śadnego inforu. Byłem już porządnie zmęczony, nie tylko fizycznie — miałem wrażenie, że nie pomieszczę już więcej wrażeń.

Chwilami, idąc, zatracałem się trochę, choć wcale nie podrzemywałem; nie pamiętam jednak, jak ani kiedy wszedłem w szeroką aleję; u skrzyżowania zwolniłem kroku, podniosłem głowę i zobaczyłem odblask miasta na chmurach. Zdziwiłem się, bo myślałem, że jestem pod ziemią. Szedłem dalej, teraz w morzu ruchliwych świateł, pozbawionych szkła wystaw, pośród gestykulujących, kręcących się jak frygi, gimnastykujących się zawzięcie manekinów; podawały sobie lśniące przedmioty, nadmuchiwały coś — ale nawet nie patrzałem w ich stronę. W oddali szło kilku ludzi; nie byłem jednak pewien, czy nie są to tylko lalki, i nie chciałem ich gonić. Domy rozstąpiły się i ujrzałem wielki napis PARK TERMINAL i świecącą zieloną strzałę.

Eskalator zaczynał się w przejściu między domami, naraz wszedł w tunel, srebrny, ze złotym pulsem bijącym w ścianach, jakby pod rtęciową maską ścian naprawdę płynął szlachetny metal, poczułem gorący podmuch, wszystko zgasło — stałem w oszklonym pawilonie. Miał kształt muszli, sfałdowany strop mżył ledwo dostrzegalną zielenią, było to światło delikatnych żyłek, jakby luminiscencja jednego, powiększonego i dygocącego liścia

— we wszystkie strony uchodziły drzwi, za nimi — ciemność i drobne, po drodze sunące literki: park Terminal park Terminal.

Wyszedłem. To naprawdę był park. Drzewa szumiały przeciągle, niewidzialne w mroku, wiatru nie czułem, musiał płynąć wysoko, a głos drzew, miarowy, dostojny, ogarniał mnie niewidzialnym sklepieniem. Poczułem się pierwszy raz sam, ale nie jak w tłumie, bo było mi z tym dobrze. Musiało być w parku sporo ludzi, słyszałem szepty, czasem plamą zajaśniała czyjaś twarz, raz nawet otarłem się omal o kogoś. Korony drzew łączyły się, tak że gwiazdy było widać tylko w ich oknach. Przypomniałem sobie, że jechałem do parku na górę, & przecież już tam, gdzie był ów plac z tańczącymi barwami i pełne wystaw ulice, miałem nad sobą niebo, pochmurne zresztą, jak się więc stało, że teraz, o poziom wyżej, widzę niebo, tym razem ugwieżdżone? Nie mogłem sobie tego wytłumaczyć.

Drzewa rozstępowały się na boki i — nim ją jeszcze zobaczyłem — poczułem zapach wody, woń iłu, butwienia, namokłych liści; zamarłem.

Gąszcz czarnym kręgiem otaczał jezioro. Słyszałem szelest szuwarów i trzcin — a daleko, z drugiej strony, wznosił się — jedynym ogromem — masyw świetliście zeszklonych skał, na pół przejrzysta góra nad równinami nocy, widmowa jasność szła od pionowych zerw, najbledsza, błękitnawa, bastiony na bastionach, kryształ zastygły w blanki, przepaście — i ten jaśniejący kolos, niemożliwy i niewiarygodny, odbijał się długim, bledszym powtórzeniem w czarnych wodach jeziora. Stałem, osłupiały i zachwycony, wiatr przynosił najsłabsze, rozpływające się pogłosy muzyki i wyostrzając’ wzrok zobaczyłem kondygnacje i poziome terasy olbrzyma, jak w olśnieniu pojąłem, że po raz drugi widzę dworzec, gigantyczny Terminal, w którym błąkałem się poprzedniego dnia, i może nawet patrzę z dna ciemnego obszaru, który tak mnie zadziwił, w to miejsce, gdzie spotkałem Nais.

Czy to była jeszcze architektura, czy już budowanie gór? Musieli zrozumieć, że przekraczając określone granice trzeba zrezygnować z symetrii, z regularności kształtu, i uczyć się od tego, co największe — pojętni uczniowie planety!

Obszedłem jezioro. Kolos jak gdyby prowadził mnie swym nieruchomo świecącym wzlotem. Tak, to była odwaga zamierzyć taki kształt, nadać mu okrucieństwo przepaści, bezwzględność i chropawość urwisk, iglic, nie wpadając w mechaniczne kopiowanie, niczego nie zgubić, nie sfałszować. Wróciłem do ściany drzew. Blady, wstępujący w czarne niebo błękit Terminalu pokazywał się jeszcze poprzez gałęzie, aż zgasł, zaszedł w gąszczu.

Rozpychałem rękami giętkie witki, kolce chwytały mnie za sweter, szorowały po nogawkach, rosa, strząśnięta z wysoka, deszczem leciała na twarz, wziąłem w usta kilka liści, rozgryzłem je, były młode, gorzkie, pierwszy raz od powrotu było mi tak: niczego już nie chciałem, nie szukałem, nie potrzebowałem, wystarczyło iść w tej ciemności, w szeleszczącym gąszczu, ślepo, przed siebie. Czy tak to sobie wyobrażałem przez dziesięć lat?

Krzaki rozstąpiły się. Kręta alejka. Drobny żwir chrzęścił mi pod stopami, świecił słabo, wolałem ciemność, ale szedłem dalej, prosto, tam gdzie pod kamiennym rondem stała ludzka sylwetka. Nie wiem, skąd brało się światło, które oblewało ją, było pusto, wokół jakieś ławki, foteliki, przewrócony stolik, piasek, sypki i głęboki, czułem, jak stopy zapadają się weń i jaki jest ciepły mimo nocnego chłodu.

Pod sklepieniem, wspartym na spękanych, nadkruszonych kolumnach, stała kobieta, jakby czekała na mnie. Widziałem już jej twarz, przelewanie się iskier w diamentowych płytkach zakrywających uszy, białą, w cieniu srebrnawą suknię. To nie było możliwe. Sen? Byłem o kilkadziesiąt kroków, kiedy zaczęła śpiewać. Wśród niewidocznych drzew jej głos był słaby, dziecinny prawie, nie rozumiałem słów, może ich nie było — usta miała na wpół otwarte, jakby piła, w twarzy żadnego wysiłku, nic prócz zapatrzenia, jakby widziała coś, czego nie można zobaczyć, i o tym właśnie śpiewała. Bałem się, że mnie zobaczy, szedłem coraz wolniej. Byłem już w zasięgu jasności, która otaczała kamienny krąg. Jej głos spotężniał, wołała ciemność, błagała, nieruchoma, ręce zwisły jej, jakby zapomniała, że je ma, jakby nie miała już nic oprócz głosu, w którym się zatracała; to było, jakby wyzbywała się wszystkiego i oddawała to, i żegnała, wiedząc, że w ostatnim, zamierającym dźwięku skończy się nie tylko śpiew. Nie wiedziałem, że to jest możliwe. Zamilkła, a ja słyszałem jeszcze jej głos, nagle zatupotały za mną lekkie kroki, jakaś dziewczyna biegła ku stojącej, gonił ją ktoś, z krótkim gardłowym śmiechem przemknęła po stopniach i przebiegła przez tamtą na wylot — już pędziła dalej, ten, kto ją ścigał, buchnął ciemną sylwetą tuż obok mnie, znikli, usłyszałem po raz drugi wabiący śmiech dziewczyny i stałem jak kloc, wryty w piasek, nie wiedząc, czy mam się śmiać, czy płakać; nie istniejąca śpiewaczka zanuciła coś cicho. Nie chciałem słuchać. Odszedłem w ciemność, ze zmartwiałą twarzą, jak dziecko, któremu udowodniono kłamliwość bajki. To było jak profanacja. Szedłem, a jej głos prześladował mnie. Skręciłem, aleja szła dalej, zobaczyłem słabe lśnienie żywopłotów, mokre festony liści obwisały nad furtką z metalu. Otwarłem ją. Było tam jakby nieco jaśniej. śywopłoty kończyły się szerokim wybiegiem, z trawy sterczały głazy, jeden poruszył się, urósł, zajrzałem w dwa blade płomyki oczu. Zamarłem. To był lew. Wstał, unosząc się ciężko, najpierw przodem, widziałem go teraz całego, o pięć kroków, miał skąpą, skudloną grzywę, przeciągnął się, raz, drugi, z powolnym falowaniem barków podszedł do mnie bez najmniejszego szmeru. Ochłonąłem już.