Выбрать главу

— No, no, nie strasz — powiedziałem. Nie mógł być prawdziwy — fantom, jak ta śpiewaczka, jak ci tam na dole, przy czarnych autach — ziewnął, o krok, w czarnej czeluści błysło od kłów, zwarł paszczę ze szczękiem ryglowanej kraty, poczułem jego smrodliwy dech, co…

Prychnął. Poczułem kropelki śliny i nim zdążyłem się przerazić, szturchnął mnie swoją olbrzymią głową w biodro, mrucząc ocierał się o mnie, poczułem idiotyczne łechtanie w piersiach…

Nadstawiał podgardle, luźną, ciężką skórę. Na pół przytomny zacząłem go drapać, czochrać, mruczał coraz głośniej, za nim łysnęła druga para oczu, drugi lew, nie, lwica, pchnęła go barkiem. Zahurkotało mu w krtani, to był pomruk, nie ryk. Lwica nastawała.

Uderzył ją łapą. Prychnęła wściekle.

To się źle skończy — pomyślałem. Byłem bezbronny, a lwy tak żywe, tak prawdziwe, jak można sobie wyobrazić. Stałem w ciężkim swędzie ich ciał. Lwica prychała wciąż, naraz wyrwał mi szorstkie kudły z rąk, zwrócił ku niej swą ogromną głowę i zagrzmiał; lwica przypadła płasko do ziemi.

Czas już na mnie — powiedziałem do nich bez głosu, samymi wargami. Zacząłem cofać się w stroną furtki, wolno, tyłem, nie była to przyjemna chwila, ale on zdawał się już mnie w ogóle nie dostrzegać. Położył się ciężko, znowu podobny do podługowatego głazu, lwica stała nad nim i trącała go pyskiem.

Zamknąwszy za sobą furtkę, musiałem z całej siły powstrzymać się od ucieczki. Kolana miałem trochę miękkie, a w gardle schło i naraz moje pochrząkiwanie zmieniło się w szalony śmiech, przypomniałem sobie, jak mówiłem do niego: No, no, nie strasz… — przekonany, że jest tylko złudzeniem…

Korony drzew wyraźniej odcinały się od nieba; świtało. Byłem z tego nawet rad, bo nie wiedziałem, jak wydostać się z parku. Był już zupełnie pusty. Minąłem kamienne rondo, w którym pojawiła się przedtem śpiewaczka, w następnej alei natrafiłem na robota strzygącego trawnik. O hotelu nic nie wiedział, ale wyjaśnił mi, jak mam iść do najbliższego eskalatora.

Zjechałem na dół, chyba kilka pięter, i wyszedłszy na ulicę dolnego poziomu zdziwiłem się, zobaczywszy znów nad sobą niebo. Ale i moja zdolność dziwienia się była omal wyczerpana.

Miałem dość. Szedłem jakiś czas, pamiętam, że siedziałem potem obok fontanny, a może to nie była fontanna, wstałem, szedłem dalej w narastającym świetle nowego dnia, aż ocknąłem się z odrętwienia na wprost wielkich, rozjarzonych szkieł, z ognistymi zgłoskami ALCARON HOTEL.

W białej portierni, przypominającej przewróconą wannę wielkoluda, siedział robot, pięknie stylizowany, półprzeźroczysty, o długich, delikatnych ramionach. Nie pytając o nic podał mi książkę, wpisałem się do niej i z małym trójkątnym znaczkiem pojechałem na górę. Ktoś — nie wiem, doprawdy, kto — pomógł mi otworzyć drzwi, a raczej zrobił to za mnie. Ściany z lodu; w nich — cyrkulacja ogników, pod oknem, kiedy do niego podszedłem, wychynął z niczego fotelik, podsunął mi się, już z góry opadał płaski blat; tworząc rodzaj biurka, ale ja chciałem łóżka. Nie mogłem go znaleźć i nawet szukać nie próbowałem. Położyłem się na pianowym dywanie i zasnąłem natychmiast w sztucznym świetle tego bezokiennego pokoju, bo to, co wziąłem zrazu za okno, było naturalnie telewizorem, jak że straciłem przytomność ze świadomością, że stamtąd, zza szklanej płyty, wykrzywia się ku mnie jakaś olbrzymia twarz, medytuje nade mną, śmieje” się, gada, ględzi… Wyzwolił mnie sen jak śmierć; nawet czas w nim stanął.

II

Dotknąłem, jeszcze z zamkniętymi oczami, piersi, miałem na sobie sweter; jeżeli spałem, nie rozbierając się, to miałem wachtę: Olaf! — chciałem powiedzieć i usiadłem nagle.

To był hotel, nie „Prometeusz”. Przypomniałem sobie wszystko: labirynty dworca, dziewczynę, wtajemniczenia, jej strach, błękitną skałę Terminalu nad czarnym stawem, śpiewaczkę, lwy…

Szukając łazienki, niechcący odnalazłem łóżko, było w ścianie i opadało perłowym, spęczniałym kwadratem, kiedy się coś tam nacisnęło. W łazience nie było wanny ani żadnych kurków, nic, tylko błyszczące płytki w suficie i niewielkie zagłębienie na stopy, wyścielone gąbczastym plastykiem. Na tusz też mi to nie wyglądało. Poczułem się jak neandertalczyk.

Rozebrałem się szybko i zostałem z rzeczami w ręku, bo nie było wieszaków, za to mała szafka w ścianie, cisnąłem więc wszystko do środka. Obok trzy guziki, niebieski, czerwony i biały. Nacisnąłem biały. Zgasło światło. Czerwony. Zaszumiało, ale to nie była woda, tylko potężny, ozonem i czymś jeszcze buchający wicher; owionął mnie całego, na skórze siadały gęste, błyszczące krople, burzyły się i ulatniały, nie czułem nawet wilgoci, tylko jakby mrowie miękkich elektrycznych igiełek, masujących mięśnie. Nacisnąłem na próbę niebieski guzik i wicher odmienił się — teraz przeszywał mnie jakby na wskroś, bardzo dziwne uczucie. Pomyślałem, że przywyknąwszy można je polubić. W Adapcie na Lunie nie mieli tego — były tam zwyczajne łazienki. Nie wiem, czemu. Krew krążyła żywiej, czułem się doskonale, nie wiedziałem tylko, czym ani jak umyć zęby. Podarowałem to sobie w końcu. W ścianie były jeszcze jedne drzwiczki, z napisem „Płaszcze kąpielowe”. Zajrzałem do środka. śadnych płaszczy, stały tam trzy metalowe flaszki, trochę jak syfony. Ale i tak byłem zupełnie suchy i nie musiałem się wycierać.

Otwarłem szafkę, do której włożyłem ubranie, i osłupiałem: była pusta. Dobrze choć, że slipy położyłem na wierzchu szafki. Wróciłem w slipach do pokoju i zacząłem szukać telefonu, aby dowiedzieć się, co się stało z ubraniem. Wszystko raczej kłopotliwe. Telefon odkryłem w końcu obok okna — jak wciąż w myślach nazywałem telewizyjny ekran — wyskoczył ze ściany, kiedy zacząłem głośno kląć; reagował chyba na głos. Idiotyczna mania chowania wszystkiego w ścianach. Zgłosiła się recepcja. Spytałem o ubranie.

— Włożył je pan do czystu — powiedział miękki baryton. — Będzie za pięć minut.

Dobre i to! — pomyślałem. Usiadłem przy biurku, którego płyta gorliwie podsunęła mi się pod łokcie, ledwo się nachyliłem. Jak to się działo? Nie trzeba się interesować takimi rzeczami; większość ludzi korzysta z technologii swej cywilizacji nie znając jej.