Bez porównania ładniejsze były nowe domy, bez okien, dzięki czemu wszystkie ściany zdobiono. Całe miasto przedstawiało się jak gigantyczna wystawa sztuki, popis mistrzów koloru i formy. Nie mogę powiedzieć, żeby mi się podobało wszystko, co zdobiło te dwudziesto— ‘i trzydziestopiętrowe elewacje, ale jak na stupięćdziesięcioletniego faceta nie grzeszyłem chyba zbytnią rezerwą. Najładniejsze wydały mi się domy przepołowione ogrodami — czy może były to palmiarnie — przez to, że budowla była w środku rozcięta i jakby zawieszona na powietrznej poduszce (bo ściany tych wysokościowych ogrodów były ze szkliwa), powstawał efekt lekkości, a zarazem przyjemnie nieregularne pasy zmierzwionej zieleni przerzynały budynek.
Bulwarami, wzdłuż owych mięsistych palm, które wybitnie mi się nie podobały, poruszały się dwie rzeki czarnych aut. Wiedziałem już, że nazywają je gliderami. Nad domami pojawiały się inne maszyny, latające, ani helikoptery, ani samoloty, wyglądały jak z obu końców zaostrzone ołówki.
Na chodnikach było trochę ludzi, ale nie tyle, co w mieście sprzed stu lat. Rozładowano znacznie ruch, pieszy zwłaszcza, może tym pomnożeniem poziomów, bo przecież pod miastem, które widziałem, rozpościerały się jego kolejne, niższe, podziemne kondygnacje, z ulicami, placami, magazynami — właśnie narożny infor powiedział mi, że zakupy najlepiej poczynić na poziomie Serean. To był jakiś genialny infor, a może ja umiałem się już lepiej wyjęzyczyć, dość że dał mi plastykową książeczkę, o czterech rozkładanych stroniczkach, z mapkami komunikacji miejskiej. Kiedy chciałem się gdzieś dostać, dotykałem srebrem wydrukowanej nazwy — ulicy, poziomu, placu — i od razu. na planie zapalał się obwód wszystkich potrzebnych połączeń. Mogłem też pojechać gliderem. Albo rastem. Nareszcie — iść pieszo; dlatego były cztery mapki. Orientowałem się już jednak, że piesze wędrówki (nawet ruchomymi chodnikami i eskalatorami) wymagały nieraz wielu godzin.
Serean to był bodajże trzeci poziom. I znowu zaskoczył mnie widok miasta: zamiast do podziemi, wyszedłszy z tunelu dostałem się na ulicę pod niebem, w pełnym słońcu, pośrodku placu rosły wielkie pinie, w dali niebieszczały pasiaste igłowce, a po przeciwnej stronie, za małym basenem, w którym chlapały się dzieci, jeżdżąc po wodzie kolorowymi rowerkami, stał, przecięty pasami palmowej zieleni, biały wiełopiętrowiec, z przedziwnym, błyszczącym jak szkło kołpakiem na szczycie. śałowałem, że nie mam kogo spytać o wyjaśnienie zagadki, kiedy nagle przypomniałem sobie — a raczej przypomniał mi o tym żołądek — że jestem przecież bez śniadania, bo całkiem zapomniałem, że miałem je dostać do pokoju, w hotelu, i wyszedłem nie doczekawszy się go. Może robotowi z recepcji coś się pomyliło.
Więc do infora; nie robiłem teraz nic, nie dowiedziawszy się wprzód należycie, co i jak, zresztą infor potrafił także zamówić glider, ale o to nie ważyłem się jeszcze prosić, bo nie wiedziałem, jak się do niego wsiada, no i co robić potem; miałem jednak teas.
W restauracji, ledwo rzuciwszy okiem na kartę, przekonałem się, że to dla mnie zupełna chińszczyzna, i twardo poleciłem przynieść sobie śniadanie: normalne śniadanie.
— Ozot, kress czy herma? Gdyby kelner był człowiekiem, powiedziałbym, żeby przyniósł to, co sam woli, ale to był robot. Było mu wszystko jedno.
— A kawy nie ma?… — spytałem z niepokojeni,
— Jest. Kress, ozot czy herma?
— Kawa i, tego… no, to, co najlepiej pasuje do kawy, ten, e…
— Ozot — powiedział i odszedł. Udało się.
Miał to chyba wszystko przygotowane, bo natychmiast wrócił z tacą tak zastawioną, że gotów byłem podejrzewać jakiś podstęp czy kawał. Ale jej widok uzmysłowił mi na dobre, że poza bonsem, który zjadłem wczoraj, i kubkiem osławionego brytu nic nie miałem w ustach od przybycia.
Jedyna rzecz podobna do czegokolwiek to była kawa, przypominająca dobrze przegotowaną smołę. Śmietanka była w drobniutkie, niebieskie kropki i na pewno nie pochodziła od krowy. śałowałem, że nie mogę podpatrzyć kogoś, kto umie to wszystko jeść, ale pora śniadania już chyba minęła, byłem bowiem sam. Talerzyki, sierpowatego kształtu, z dymiącą masą, z której wystawały jakby końce zapałek, w środku niby upieczone jabłko; naturalnie ani jabłko, ani zapałki, a to znów, co wziąłem za płatki owsiane, zaczęło, tknięte łyżeczką, rosnąć. Zjadłem wszystko, byłem, jak się okazało, niesamowicie głodny, tak że nostalgia za pieczywem (którego nie było ani śladu) przyszła dopiero później, pod postacią refleksji, kiedy robot pojawił się i czekał w pewnym oddaleniu.
— Ile płacę? — spytałem go.
— Dziękuję, nic — powiedział. Był podobny do sprzętu raczej aniżeli do kukły. Miał jedno, kryształowe, okrągłe oko. Coś poruszało się w głębi, ale nie zdobyłem się na to, żeby mu zaglądać do brzucha. Nawet napiwku nie było komu dać. Nie wiedziałem, czy — mnie zrozumie, jeśli spytam go o gazetę. Może już ich nie było. Poszedłem więc na zakupy. Ale najpierw natrafiłem na Biuro Podróży — to było jak olśnienie. Wszedłem do środka.
W wielkiej sali, srebrnej ze szmaragdowymi konsolami (zaczynałem już mieć dosyć tych kolorów), było prawie pusto. Matowe szyby, olbrzymie barwne zdjęcie kanionu Colorado, krateru Archimedesa, urwisk Dejmosa, Palm Beach, Florydy — było to tak zrobione, że patrząc widziało się głębię, a nawet morskie fale poruszały się, jakby to nie były fotografie, lecz okna otwarte na rzeczywistą przestrzeń. Podszedłem do okienka z napisem ZIEMIA.
Siedział tam oczywiście robot. Tym razem był złoty. A raczej oprószony złotem.
— Czym możemy panu służyć? — spytał. Głos miał głęboki. Zamknąwszy oczy przysiągłbym, że przemawia tęgi, ciemnowłosy mężczyzna.
— Zależy mi na czymś prymitywnym — powiedziałem. — Wróciłem właśnie z długiej podróży — bardzo długiej. Nie chcę nadmiernego komfortu. Chcę mieć spokój, wodę, drzewa, mogą być góry. śeby było prymitywnie i staroświecko. Jak przed stu laty. Macie coś takiego?
—.— Jeżeli pan sobie tego życzy, musimy mieć. Góry Skaliste, Fort Plumm. Majorka.
Antyle.
— Bliżej — powiedziałem. — Tak… w promieniu tysiąca kilometrów. Co?
— Klavestra.
— Gdzie to jest?
Zauważyłem już, że z robotami rozmawia mi się doskonale, ponieważ absolutnie niczemu się nie dziwiły. Nie mogły. To było bardzo rozsądnie pomyślane.
— Stara osada górnicza w pobliżu Pacyfiku. Kopalnie nie używane od czterystu niemal lat.
Ciekawe wycieczki chodnikami pod ziemią. Dogodne połączenia ulderami i gliderami. Domy wypoczynkowe z opieką lekarską, wille do wynajmowania, z ogrodami, baseny kąpielowe, stabilizacja klimatyczna, miejscowy ośrodek naszego biura organizuje wszelkiego rodzaju rozrywki, wycieczki, gry, spotkania towarzyskie. Na miejscu — real, mut i stereon. — Tak, to mogłoby być coś dla mnie — powiedziałem. Willa z ogrodem. I żeby była woda. Basen, co?