— Co pan mówi? Przecież Skriabin udowodnił, że nie ma innych metagenów poza wariacyjnymi?
— Tak. Bardzo ładny dowód. Ale to jest pozaciągłe, wie pan.
— Nie może być! Przecież to… ależ to musiało otworzyć cały świat!
— Tak — powiedział sucho.
— Pamiętam jedną pracę Mianikowskiego… — zacząłem.
— Oh, to bardzo odległe. Najwyżej… podobny kierunek.
— Ile może mi zająć przejście wszystkiego, co zostało zrobione przez cały ten czas? — spytałem.
Milczał chwilę.
— Po co to panu?
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
— Nie będzie pan już latał?
— Nie — powiedziałem. — Jestem za stary. Nie wytrzymałbym takich przyspieszeń, jakie… a zresztą… nie poleciałbym już. Po tych słowach zamilkliśmy na dobre. To niespodziewane uniesienie, z jakim mówiłem o matematyce, ulotniło się nagle i siedziałem obok niego, czując ciężar własnego ciała, jego niepotrzebną wielkość. Poza matematyką nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia i obaj wiedzieliśmy o tym. Naraz wydało mi się, że wzruszenie, z jakim opowiadałem o błogosławionej roli matematyki w podróży, było oszustwem. Oszukiwałem sam siebie skromnością, pilnym heroizmem pilota zajmującego się, w rozziewach mgławic, teoretycznymi studiami nieskończoności. Załgałem się. Bo cóż to było w końcu? Czy rozbitek, który tułał się miesiącami po morzu i aby nie zwariować, tysiąc razy obliczał ilość drzewnych włókienek, z których składa się jego tratwa, miałby się czym chełpić wszedłszy na ląd? Tym, że był dostatecznie wytrwały, aby się uratować? Więc co z tego? Co to kogokolwiek obchodziło? Co mogło obchodzić kogoś, jakimi rzeczami zapełniałem mój nieszczęsny mózg przez tych dziesięć lat i dlaczego miało to być ważniejsze od tego, co zapełniało moje kiszki? Trzeba zaprzestać tej zabawy w powściągliwego bohatera — pomyślałem. — Będę sobie mógł na to pozwolić, kiedy będę wyglądał tak. jak on. Muszę myśleć o przyszłości.
— Niech mi pan pomoże wstać — powiedział szeptem.
Odprowadziłem go do glidera, który stał na ulicy. Szliśmy nadzwyczaj powoli. Tam gdzie wśród żywopłotów jasno było od świateł, ludzie przeprowadzali nas wzrokiem. Nim wsiadł do glidera, odwrócił się, żeby się że mną pożegnać. Ani on, ani ja nie znaleźliśmy wtedy żadnego słowa. Zrobił niezrozumiały ruch ręką, z której jak szpada wysuwała się jedna z jego lasek, poruszył głową, wsiadł i ciemny pojazd ruszył bezszelestnie. Odpłynął, a ja stałem z opuszczonymi rękami, aż czarny glider znikł w potoku innych. Wsadziłem ręce do kieszeni i ruszyłem przed siebie, nie umiejąc odpowiedzieć na pytanie, który z nas lepiej wybrał.
To, że z miasta, które pozostawiłem, nie ocalał nawet kamień na kamieniu, było dobre. Jak gdybym żył wtedy na jakiejś innej Ziemi, wśród innych ludzi; tamto zaczęło się i skończyło raz na zawsze, a to było nowe. śadnych szczątków, żadnych ruin, które podawałyby w wątpliwość mój biologiczny wiek, mogłem zapomnieć o jego ziemskim przeliczeniu, tak przeciwnym naturze — aż ten niewiarygodny traf zetknął mnie z kimś, kogo pozostawiłem jako małe dziecko; przez cały czas, siedząc przy nim, patrząc na jego zeschłe jak u mumii ręce, na jego twarz, czułem się winny i wiedziałem, że on o tym wie. Co za nieprawdopodobny przypadek — powtórzyłem na poły bezmyślnie, kilka razy, aż uświadomiłem sobie, że mogło go w to miejsce sprowadzić to samo, co mnie: rósł tam przecież ów kasztan, drzewo, które było starsze od nas obu. Nie orientowałem się jeszcze, jak daleko udało im się przesunąć granice życia, ale widziałem, że wiek Roemera był chyba czymś wyjątkowym: musiał być ostatnim lub jednym z ostatnich ludzi swego pokolenia.
Gdybym nie poleciał, nie żyłbym już — pomyślałem i po raz pierwszy wyprawa ukazała mi swoją drugą, niespodziewaną stronę: wybiegu, okrutnego oszustwa, którego dopuściłem się na innych. Szedłem tak, nie widząc prawie dokąd, wokół mnie huczno było od tłumów, strumień idących niósł mnie i popychał — naraz przystanąłem, jak gdybym się obudził.
Panował nieopisany hałas; wśród zmieszanych okrzyków, dźwięków.muzyki, salwami biły w niebo sztuczne ognie, zawisając wysoko barwnymi bukietami; ich płonące kule sypały się w korony okolicznych drzew; wszystko to przeszywał, w regularnych odstępach czasu, wielogłosy, przeraźliwy krzyk, pomieszany ze śmiechem, zupełnie jakby gdzieś w pobliżu znajdowała się kolejka górska, ale daremnie szukałem oczami jej rusztowania. W głębi parku wznosił się wielki budynek z wieżyczkami i murami obronnymi, jakby przeniesiony ze średniowiecza warowny zamek; zimne płomienie neonów, liżące jego dachy, układały się co chwila w słowa PAŁAC MERLINA. Tłum, który mnie tu doprowadził, zmierzał w bok, ku szkarłatnej ścianie pawilonu, niezwykłej przez to, że przypominała ludzką twarz; jej okna były płonącymi oczami, a pełna zębów, olbrzymia, wykrzywiona gęba otwierała się, aby połknąć następną porcję tłoczących się, przy akompaniamencie powszechnej wesołości; za każdym razem pochłaniała taką samą ilość.— sześć osób. W pierwszej chwili zamierzałem wydostać się z tłoku i odejść, nie byłoby to jednak łatwe, poza tym nie miałem dokąd iść i przyszła refleksja, że ze wszystkich możliwych sposobów spędzenia reszty wieczoru ten, nieznany, nie musi być najgorszy. Samotnych, jak ja, wśród otaczających mnie nie było — przeważały pary, chłopcy i dziewczęta, kobiety i mężczyźni, ustawiano się dwójkami i kiedy przyszła już moja kolej, co zwiastował biały błysk olbrzymich zębów i rozwarta, szkarłatna ciemność tajemniczej gardzieli, znalazłem się w kłopocie, bo nie wiedziałem, czy mogę przyłączyć się do już uformowanej szóstki. W ostatniej chwili wybawiła mnie z niego kobieta stojąca z młodym, czarnowłosym człowiekiem, odzianym bardziej bodaj ekstrawagancko od wszystkich innych: chwyciła mnie za rękę i bez ceremonii pociągnęła za sobą.
Zrobiło się prawie całkiem ciemno; czułem ciepłą, mocną rękę nieznanej kobiety, podłoga sunęła, pojaśniało i znaleźliśmy się w przestronnej grocie. Kilkanaście ostatnich kroków trzeba było przejść nieco pod górę, po osypisku głazów, między filarami potrzaskanego kamienia. Nieznajoma puściła moją rękę — i po kolei schyliliśmy się w wąskim wylocie jaskini.
Chociaż przygotowany na zaskoczenie, zdumiałem się nie na żarty. Staliśmy na rozległym, piaszczystym wybrzeżu olbrzymiej rzeki, pod palącymi promieniami zwrotnikowego słońca.
Przeciwległy, daleki brzeg zarastała dżungla, W łachach nieruchomej wody spoczywały łodzie, czy raczej pirogi, wydrążone w drzewnych pniach; na tle burozielonkawego nurtu, który toczył się za nimi leniwie, stali zastygli w hieratycznych pozach Murzyni ogromnego wzrostu, nadzy, błyszczący oliwą, pokryci wapiennobiałym tatuażem, każdy opierał się łopatkowatym wiosłem o burtę łodzi.
Jedna odpływała właśnie, pełna; jej czarna załoga ciosami wioseł i przeraźliwymi wrzaskami rozpędzała leżące w mule, do pół grzbietu zanurzone, podobne do kłód, sękate krokodyle, które odwracały się i kłapiąc bezsilnie zębatymi szczękami zsuwały się na głębszą wodę. Było nas siedmioro schodzących po stromym brzegu; pierwsza czwórka zajęła miejsca w następnej łodzi, Murzyni z widocznym wysiłkiem wparli wiosła w obryw i odepchnęli chwiejny statek, aż go obróciło; zostałem nieco z tyłu, przede mną była już tylko owa para, której zawdzięczałem decyzję i nastąpić mającą podróż, bo właśnie ukazała się kolejna łódź, długa chyba na dziesięć metrów, czarni wioślarze okrzyknęli nas i walcząc z prądem przybili zręcznie. Skoczyliśmy do próchniejącego wnętrza, aż wzbił się kurz o zapachu niedowęglonego drewna. Młodzieniec w fantazyjnym stroju — wyobrażającym tygrysią skórę, więcej nawet, bo wierzchnia połówka czaszki drapieżnika, zwisająca na plecy, mogła mu służyć bodaj za nakrycie głowy — pomógł usiąść swojej towarzyszce. Zająłem miejsce naprzeciw nich, a już płynęliśmy od dobrej chwili i choć przed kilkoma minutami znajdowałem się jeszcze w parku, w głębi nocy, teraz nie byłem już tego taki pewien. Stojący na ostrym dziobie łodzi ogromny. Murzyn wydawał co kilkanaście sekund dziki okrzyk, dwa szeregi grzbietów pochylały się, lśniąc, pagaje krótko i gwałtownie wchodziły w wodę, łódź szorowała po piasku, wlokła się, aż weszła nagle w główny nurt rzeki.