— Nie.
— Perto…
— No, no — powiedziałem na wszelki wypadek. Otworzyła oczy.
— Widziałam cię jeszcze przedtem. Szedłeś z takim okropnym starcem, a potem wracałeś sam.
— To syn mego młodszego kolegi — odparłem. Najdziwniejsze, że to niemal prawda — przemknęło mi.
— Zwracasz uwagę — wiesz?
— Co robić.
— Nie tylko przez to, że jesteś taki wielki. Chodzisz inaczej — i patrzysz, jakbyś…
— Co?
— Jakbyś się miał na baczności.
— Przed czym?
Nie odpowiedziała. Zmieniła się na twarzy. Oddychając głośniej spojrzała na własną rękę.,
Końce palców drżały.
— Już… — powiedziała cicho i uśmiechnęła się, nie do mnie. Jej uśmiech stał się natchniony, źrenice rozszerzyły się, pochłaniając tęczówki, odchylała się wolno, aż spoczęła na szarym wezgłowiu, miedziane włosy rozluźniły się, patrzała na mnie w jakimś triumfującym osłupieniu.
— Pocałuj mnie.
Objąłem ją, i to było okropne, bo chciałem i nie chciałem — wydawało mi się, że przestaje być sobą — jakby się w każdej chwili mogła zmienić w coś innego. Wpiła palce w moje włosy, jej oddech, kiedy odrywała się ode mnie, był jak jęk. Jedno z nas jest nieprawdziwe, podłe — myślałem — ale kto, ona czy ja? Całowałem ją, jej twarz była boleśnie piękna, straszliwie obca, potem była już tylko rozkosz, nie do zniesienia, ale nawet wtedy pozostał we mnie zimny, milczący obserwator; nie zatraciłem się. Oparcie, posłuszne, jakby domyślne, stało się posłaniem dla naszych głów, było to jak obecność kogoś trzeciego, poniżająco czujna, a my, jakby wiedząc o tym, przez cały. czas nie wymieniliśmy ani jednego słowa.
Zasypiałem już, obejmując jej szyję, a jeszcze mi się zdawało, że ktoś stoi i patrzy, patrzy…
Kiedy się zbudziłem, spała. To by_ł inny pokój. Nie, ten sam. Ale zmienił się jakoś — część ściany odsunęła się, ukazując świt. Nad nami, jakby przez zapomnienie, płonęła wąska lampka. Na wprost, ponad szczytami drzew, jeszcze prawie czarnych, dniało. Ostrożnie przesunąłem się na brzeg posiania; wymruczała coś, jakby „Alan”, i spała dalej.
Poszedłem przez puste, wielkie sale. Były \v nich okna zwrócone na wschód. Wchodził przez nie czerwony blask i napełniał przezroczyste sprzęty, drżąc płomieniem czerwonego wina. Przez amfiladę pokoi zobaczyłem sylwetkę przechodzącego — to był robot, perłowoszary, pozbawiony twarzy, jego tors promieniował słabo, żarzył się w nim rubinowy płomyk, jak lampka przed obrazem.
— Chcę wyjść — powiedziałem.
— Tak, proszę pana. Srebrne, zielone, błękitne schody. Pożegnałem wszystkie naraz twarze Aen w wysokim jak kościół hallu. Był już pełny dzień. Robot otworzył przede mną bramę. Kazałem mu wezwać glider.
— Tak, proszę pana. Nie życzy pan sobie domowego?
— Może być domowy. Chcę jechać do hotelu „Alcaron”.
— Tak jest. Do usług.
Ktoś się już tak do mnie odezwał. Kto? Nie mogłem sobie przypomnieć.
Po stromych schodach — aby do końca pamiętało się, że to jest pałac, nie dom — zeszliśmy obaj; w blasku wschodzącego słońca wsiadłem do maszyny. Kiedy ruszyła, obejrzałem się. Stał jeszcze w kornej pozie, podobny trochę do modliszki ze swymi złożonymi, cienkimi ramionami.
Ulice były prawie puste. W ogrodach, jak porzucone, dziwne statki, spoczywały wille, tak właśnie, spoczywały, jakby na chwilę tylko przysiadły wśród żywopłotów i drzew złożywszy swe ostrokątne, kolorowe skrzydła. W centrum było ludniej. Igłowce o rozpalonych słońcem szczytach, domy — palmiarnie, domy — olbrzymy na rozstawionych szeroko stopach przęseł — ulica rozcinała je, wylatywała na ubłękitnioną przestrzeń; na nic już nie patrzyłem. W hotelu wziąłem kąpiel i zatelefonowałem do biura podróży. Zamówiłem ulder na dwunastą. Bawiło mnie trochę, że tak swobodnie operuję tymi nazwami, nie mając nawet pojęcia, co to jest ulder.
Miałem jeszcze cztery godziny czasu. Połączyłem się z hotelowym inforem i spytałem o.
Breggów. Nie miałem rodzeństwa, ale brat ojca pozostawił dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Jeśli nawet nie żyli, to ich dzieci…
Infor wymienił mi jedenastu Breggów. Spytałem z kolei o genealogię. Okazało się, że jeden tylko z nich, Atal Bregg, pochodzi z mojej rodziny. Był wnukiem mego stryja, niemłodym zresztą, miał już prawie sześćdziesiąt lat. Wiedziałem zatem, co chciałem.
Podniosłem nawet słuchawkę, żeby do niego zatelefonować, ale odłożyłem ją. Co, w końcu, miałem mu do powiedzenia? Albo on — mnie? Jak umarł mój ojciec? Moja matka? Ja odumarłem ich wcześniej i nie miałem, pogrobowiec, prawa pytać. Byłoby to — tak czułem w tej chwili — jakąś przewrotnością, jak gdybym oszukał ich, uchodząc w tchórzliwej ucieczce losowi, ukrywając się w czasie, który był dla mnie mniej śmiertelny aniżeli dla nich.
To oni mnie pochowali, w gwiazdach, nie ja ich, na Ziemi.
Podniosłem jednak słuchawkę. Sygnał był długi. Nareszcie zgłosił się domowy robot i powiedział mi, że Atal Bregg jest poza Ziemią.
— Gdzie? — spytałem szybko.
— Na Lunie. Wyjechał na cztery dni. Co mam mu powiedzieć?
— Co on robi? Jaki jest jego zawód? — spytałem — bo… nie wiem, czy to ten, którego szukam, może zachodzi omyłka…
Robota jakoś łatwiej przychodziło okłamać.
— Jest psychopedą.
— Dziękuję. Zadzwonię sam za kilka dni.
Odłożyłem słuchawkę. W każdym razie nie był astronautą; dobre i to.
Połączyłem się znowu z hotelowym inforem i spytałem, co może mi zalecić, jako rozrywkę, na dwie do trzech godzin.
— Zapraszamy do naszego realonu — powiedział.
— Co tam jest?
— Oblubienica. To najnowszy real Aen Aenis. Zjechałem na dół; to było w podziemiach.
Spektakl już się zaczai, ale robot u wejścia powiedział mi, że nic prawie nie straciłem — zaledwie kilka minut. Zaprowadził mnie w ciemność, wydobył z niej w jakiś dziwny sposób jajowaty fotel i posadziwszy mnie na nim, znikł. Pierwsze wrażenie było, jakbym siedział u sceny teatralnej, albo nie — na samej scenie, tak blisko byli aktorzy. Jakby ich można było dotknąć, wyciągając rękę. Nie mogłem trafić lepiej, bo to była historia z moich czasów, a zatem dramat historyczny; lata akcji nie były dokładnie określone, ale działo się to, sądząc według pewnych szczegółów, w jakieś kilkanaście lat po moim odlocie.
Zrazu rozkoszowałem się kostiumami; scenografia była naturalistyczna, ale właśnie dlatego bawiłem się, bo wychwytywałem mnóstwo pomyłek i anachronizmów. Bohater, bardzo przystojny, smagły brunet, wyszedł z domu we fraku (był wczesny ranek) i pojechał autem na spotkanie z ukochaną; miał nawet cylinder, ale szary, jakby był Anglikiem i jechał na derby. Potem ukazała się romantyczna gospoda, z oberżystą, jakiego w życiu nie widziałem — wyglądał jak pirat; bohater przysiadł poły fraka i pił przez słomkę piwo; i tak wciąż.
Nagle przestałem się uśmiechać; weszła Aen. Była ubrana bez sensu, ale raptem stało się to nieważne. Widz wiedział, że kochała innego, a tego młodzieńca oszukiwała; typowa, melodramatyczna rola przewrotnej kobiety, ckliwość, sztampa i banał. Aen jednak nie poszła na to. Była dziewczyną pozbawioną refleksji, czułą, niepamiętliwą i przez bezgraniczną naiwność swego okrucieństwa — bezwinną istotą, która unieszczęśliwiała wszystkich, bo nie chciała unieszczęśliwić nikogo. Wchodząc w ramiona jednego, zapominała o drugim i robiła to tak, że wierzyło się w jej — momentalną — szczerość.