— Rast?… — powtórzyłem bezradnie.
— O, tam — pokazała widoczne poprzez nadpływający zielony krąg puste wyniesienie o czarno — srebrnych, pręgowanych bokach, niczym kadłub pomalowanego osobliwie, na boku leżącego okrętu. Podziękowałem i zszedłem z chodnika, zapewne w złym miejscu, bo impet podciął mi nogi. Złapałem równowagę, ale zakręciło mną, tak że nie wiedziałem, w którą stronę iść. Zastanawiałem się, co robić, ale przez ten czas miejsce mojej przesiadki oddaliło się znacznie od owego czarno — srebrnego wzniesienia, które wskazała mi kobieta, i nie mogłem go już znaleźć. Ponieważ większość stojących przy mnie przechodziła na pochylnię zmierzającą do góry, zrobiłem tak samo. Już na niej dostrzegłem olbrzymi, nieruchomo płonący w powietrzu napis DUKT CENTR — reszta liter z obu stron wymykała się, przez ich ogrom, wzrokowi. Bezszelestnie wniosło mnie na kilometrowy chyba peron, od którego odbijał właśnie wrzecionowaty statek, ukazując przy wznoszeniu swoje podziurawione światłami dno. Zresztą może właśnie ton wielorybi kształt był peronem, a ja znalazłem się na „raście” — nie było nawet kogo spytać, gdyż wokół rozpościerała się pustka. Musiałem źle trafić. Część mego „peronu” zabudowana była spłaszczonymi pomieszczeniami bez przednich ścian. Zbliżywszy się, dostrzegłem rodzaj słabo oświetlonych, niskich boksów, w których rzędami spoczywały czarne maszyny. Wziąłem je za auta. Ale gdy dwie najbliższe wysunęły się i nim zdążyłem się cofnąć, minęły mnie, rozwijając od razu wielką szybkość, ujrzałem, nim znikły w perspektywie parabolicznych skosów, że nie.mają kół, okien ani drzwi, opływowe, niby olbrzymie czarne krople. Auta czy nie — pomyślałem — w każdym razie to chyba jakiś parking? Może właśnie tych „rastów”? Uznałem, że najlepiej będzie, jeśli zaczekam, aż ktoś przyjdzie, i pojadę razem z nim, a przynajmniej dowiem się czegoś. Mój peron, uniesiony lekko jak skrzydło niemożliwego samolotu, trwał jednak pusty, tylko czarne maszyny wymykały się pojedynczo lub po kilka naraz ze swoich metalowych nor i gnały, zawsze w jedną stronę. Zszedłem na sam brzeg peronu, aż znów dała znać o sobie ta niewidzialna, sprężysta.siła, zapewniająca bezpieczeństwo. Naprawdę wisiał w powietrzu, niczym nie podparty. Unosząc głowę zobaczyłem wiele podobnych mu, tak samo szybujących nieruchomo w przestrzeni z wygaszonymi wielkimi światłami; płonęły u innych, tam gdzie przybijały statki. Nie były to jednak rakiety ani nawet pociski, jak ten, który przywiózł mnie z Luny.
Stałem długo, aż zauważyłem, na tle następnych jakichś hal — nie wiedziałem zresztą, czy są lustrzanym odbiciem tej, czy rzeczywistością — miarowo sunące powietrzem ogniste litery SOAMO SOAMO SOAMO, przerwa, błękitny błysk i NEONAX NEONAX NEONAX, może były to nazwy stacji, może reklamowych produktów. Nic mi nie mówiły.
Najwyższy czas, żebym znalazł tego faceta — pomyślałem, zawróciłem na pięcie i odnalazłszy odwrotnie płynący chodnik, zjechałem nim w dół. Okazało się, że to nie ten poziom i nawet nie ta hala, z której przybyłem na górę: poznałem to po braku.owych ogromnych kolumn. Może zresztą to one wyniosły się gdzieś; wszystko uznawałem już za możliwe.
Znalazłem się wśród całego lasu fontann; dalej trafiłem na biało — różową salę, pełną kobiet.
Przechodząc, od niechcenia wetknąłem rękę w strumień podświetlonej fontanny, może dlatego, że przyjemnie było spotkać coś chociaż trochę swojskiego. Nie poczułem jednak nic, ta fontanna była bez wody. Po chwili wydało mi się, że czuję kwiatową woń. Zbliżyłem rękę do nozdrzy. Pachniała jak tysiąc toaletowych mydeł naraz. Odruchowo zacząłem wycierać ją w spodnie. Stałem już przed tą salą, pełną kobiet, samych kobiet. Nie wyglądała mi na sień toalet, w końcu jednak nie było to pewne. Wolałem nie pytać, zawróciłem więc. Młody człowiek, ubrany, jakby zastygła na nim rozlewająca się rtęć, bufiasta (czy może pienista raczej) u ramion, obcisła na biodrach, rozmawiał z jasnowłosą dziewczyną, opartą plecami o kielich fontanny. Dziewczyna, w jasnej sukience, wcale zwyczajnej, co napełniło mnie otuchą, trzymała wiązankę bladoróżowych kwiatów i wtulając w nie twarz, oczami uśmiechała się do chłopca. W ostatniej chwili, kiedy stanąłem przy nich i otwierałem już usta, zobaczyłem, że ona je te kwiaty — i głos odmówił mi na mgnienie posłuszeństwa. śuła spokojnie delikatne płatki. Podniosła na mnie oczy. Znieruchomiały. Ale do tego byłem już przyzwyczajony. Spytałem, gdzie jest Wewnętrzny Krąg.
Chłopiec wydał mi się nieprzyjemnie zdziwiony czy nawet zły, że ktoś ośmiela się przerywać to sam na sam. Widać popełniłem niewłaściwość. Popatrzał najpierw w górę, potem spuścił oczy, jakby spodziewał się jako przyczynę mego wzrostu odnaleźć jakieś szczudła. Nawet się nie odezwał.
— O, tam — zawołała dziewczyna — rast na wuka, pana rast, zdąży pan, prędko! Puściłem się biegiem w ukazaną stronę, ani wiedząc, dokąd — wciąż przecież pojęcia nie miałem, jak wygląda ten przeklęty rast — po dziesięciu krokach zobaczyłem srebrzysty lej, schodzący z wysokości, podstawę jednej z tych ogromnych kolumn, które tak mnie przedtem zadziwiły — czyżby to były latające kolumny? — ludzie spieszyli tam z różnych stron, naraz zderzyłem się z kimś. Nawet się nie zachwiałem, stanąłem tylko jak wryty, a tamten, przysadkowaty jegomość w pomarańczowym odzieniu, padł i stało się z nim coś niewiarygodnego: jego futro zwiędło w oczach, zapadło się jak przekłuty balon! Stałem nad nim, osłupiały, niezdolny wybełkotać przeproszenia. Podniósł się, popatrzał na mnie spode łba, ale nic nie powiedział, odwrócił się i odszedł zamaszystym krokiem, manipulując przy piersi — a jego strój wypełnił się i zaświetniał na nowo…
Na wskazanym przez dziewczynę miejscu nie było już nikogo. Po tej przygodzie zrezygnowałem na dobre z poszukiwania rastów, Wewnętrznego Kręgu, duktów, styku i postanowiłem wydostać się z dworca. Dotychczasowe doświadczenia nie zachęcały do nagabywania przechodniów, pojechałem więc na chybił trafił za skośną błękitną strzałą w górę, bez większego wrażenia przenikając własnym ciałem przez dwa kolejne, rozjarzone w powietrzu napisy: OBWODY MIEJSCOWE. Trafiłem na eskalator, dość ludny Następna kondygnacja utrzymana była w tonie przyćmionego, złotymi wykrzyknikami żyłkowanego brązu. Płynne zejścia stropów i zaklęsłych ścian. Bezsufitowe, górą jakby w świecącym puchu zanurzone korytarze. Jak gdybym zbliżał się do jakichś przestrzeni mieszkalnych, otoczenie miało w sobie coś z systemu gigantycznych hallów hotelowych — okienka, niklowe rury wzdłuż ścian, wnęki z jakimiś urzędującymi, może to były kantory wymiany, może poczta, szedłem dalej. Byłem już prawie pewny, że nie trafię tędy do wyjścia i (oceniłem to po trwaniu jazdy w górę) że znajduję się w napowietrznej części dworca, wciąż jednak zachowywałem ten sam kierunek. Niespodziana pustka, płyty malinowych okładzin z iskrzącymi się gwiazdkami, szeregi drzwi. Najbliższe były nie domknięte. Zajrzałem do środka. Jakiś wielki, barczysty człowiek zrobił w tejże chwili to samo z przeciwnej strony. Ja sam w całościennym lustrze. Uchyliłem drzwi szerzej. Porcelana, srebrne rury, nikiel. Toalety.
Trochę chciało mi się śmiać, ale w sumie byłem raczej ogłupiały. Zawróciłem szybko, inny korytarz, białe jak mleko pasy płynące w dół. Poręcz eskalatora była miękka, ciepła, nie liczyłem uchodzących pięter, coraz więcej ludzi, zatrzymywali się u emaliowanych pudeł, które co krok wyrastały ze ściany, jedno dotknięcie palca, coś wpadało do ręki, chowali to do kieszeni i szli dalej. Sam nie wiem, czemu postąpiłem dokładnie jak.człowiek w luźnym, fioletowym odzieniu przede mną; klawisz z małą wklęsłością na czubek, palca, naciśnięcie, prosto w nadstawioną garść wpadła mi, barwna, półprzejrzysta rurka, jakby nagrzana.