Выбрать главу

Był to czas wielkich tragedii. Betryzowana młodzież stawała się czymś obcym dla własnych rodziców. Nie dzieliła ich zainteresowań. Brzydziła się ich krwawymi gustami. Na przeciąg ćwierćwiecza trzeba było wprowadzić dwa rodzaje czasopism, książek, sztuk teatralnych, jeden dla starego, drugi dla nowego pokolenia. Ale wszystko to działo się przed osiemdziesięciu laty. Obecnie rodziły się dzieci trzeciego betryzowanego pokolenia, a niebetryzowanych pozostała przy życiu garstka; byli to starcy stutrzydziestoletni. To, co było treścią ich młodości, nowemu pokoleniu wydawało się równie odległe, jak tradycje epoki kamienia łupanego.

W podręczniku historii znalazłem wreszcie informacje o drugim z kolei największym wydarzeniu ubiegłego wieku. Było to opanowanie grawitacji. Zwano nawet ten wiek

„stuleciem parastatyki”. Moje pokolenie marzyło o opanowaniu ciążenia w nadziei, że przyniesie to całkowity przewrót astronautyki. Rzeczywistość okazała się odmienna. Przewrót przyszedł, ale ogarnął przede wszystkim Ziemię.

Problem „śmierci pokojowej”, spowodowanej wypadkiem komunikacyjnym, stał się grozą moich czasów. Pamiętam, jak najtęższe umysły wysilały się, aby rozładowanie bezustannie zatłoczonych szos i dróg zmniejszyło choć trochę wciąż i wciąż narastającą statystykę wypadków; rokrocznie setki tysięcy ludzi ginęły w katastrofach, problem wydawał się nierozwiązalny, jak kwadratura koła. Nie ma powrotu do bezpieczeństwa piechura, mówiono; najdoskonalszy samolot, najpotężniejszy samochód czy pociąg może wymknąć się ludzkiej kontroli — automaty są od człowieka bardziej pewne, ale też się psują; każda, wiec i najdoskonalsza technika ma określony margines, odsetek zawodności.

Parastatyka, inżynieria grawitacyjna, przyniosła rozwiązanie, tyleż nieoczekiwane, co konieczne, gdyż świat betryzowanych musiał być przecież światem całkowitego bezpieczeństwa; inaczej doskonałość biologiczna tego zabiegu zawisała w próżni.

Roemer miał słuszność. Istoty odkrycia niepodobna było wyrazić inaczej aniżeli matematyką, dodam od razu: piekielną. Rozwiązanie najbardziej ogólne, ważne „dla wszelkich możliwych wszechświatów”, podał Emil Mitke, syn urzędnika pocztowego, ułomny geniusz, który uczynił z teorią względności to samo, co z teorią Newtona zrobił

Einstein. Była to długa, niezwykła i jak każda prawdziwa, nieprawdopodobna historia, pomieszanie spraw błahych i największych, ludzkiej śmieszności i ludzkiego ogromu, która skulminowała się wreszcie, po czterdziestu latach, w powstaniu „małych czarnych skrzynek”.

Te małe czarne skrzynki musiał mieć każdy bez wyjątku pojazd, każdy statek wodny czy latający; były gwarancją zbawienia doczesnego, jak u schyłku.życia wyraził się żartobliwie Mitke; w momencie niebezpieczeństwa — upadku samolotu, zderzenia aut czy pociągów, jednym słowem podczas katastrofy — wyzwalały ładunek „grawitacyjnego antypola”, które powstając i łącząc się z wytworzoną przez zderzenie (a ogólniej: przez gwałtowne zahamowanie, utratą szybkości) bezwładnością, dawało w rezultacie zero. To matematyczne zero było najrealniejszą rzeczywistością: absorbowało cały szok, całą energię wypadku i ratowało w ten sposób nie tylko pasażerów pojazdu, ale także tych, na których inaczej obruszyłaby się jego ślepa masa.

Czarne skrzynki znalazły się wszędzie: nawet w dźwigach, w windach, w pasach spadochroniarzy, w oceanicznych statkach i motorowerach. Prostota ich konstrukcji była równie oszałamiająca, jak zawiłość teorii, która je zrodziła.

Pierwszy świt zaróżowił ściany mego pokoju, kiedy, śmiertelnie zmęczony, upadłem na łóżko, ze świadomością, że poznałem drugą po betryzacji największą rewolucję wieku mojej ziemskiej nieobecności.

Zbudził mnie robot, który wszedł do pokoju ze śniadaniem. Dochodziła pierwsza. Siadając w łóżku upewniłem się, że mam pod ręką odłożone poprzedniej nocy dzieło — Problematykę lotów gwiazdowych Starcka.

— Powinien pan jadać kolację, panie Bregg — powiedział z wyrzutem robot. — Inaczej straci pan siły. A także czytanie do białego ranka jest niewskazane. Lekarze wyrażają się o tym jak najgorzej, wie pan?

— Wiem, a skąd ty wiesz? — spytałem.

— To mój obowiązek, panie Bregg.

Podał mi tacę.

— Postaram się poprawić — powiedziałem.

— Mam nadzieję, że nie zrozumiał pan źle życzliwości, która nie chciałaby być natręctwem — odparł.

— Ach, skąd — powiedziałem. Mieszając kawę i czując, jak rozpuszczają się pod łyżeczkę grudki cukru, zdziwiłem się w jakiś równie spokojny, co rozległy sposób nie tylko tym, że naprawdę jestem na Ziemi, że wróciłem, nie tylko przypomnieniem całonocnej lektury, która burzyła mi się jeszcze i fermentowała w głowie, ale tym po prostu, że siedzę w łóżku, że bije mi serce — że żyję. I zapragnąłem na cześć tego odkrycia zrobić coś, ale jak zwykle nie przyszło mi do głowy nic szczególnie rozsądnego.

— Słuchaj — zwróciłem się do robota — mam do ciebie prośbę.

— Jestem na pana rozkazy.

— Masz chwilę czasu? To zagraj mi tę melodyjkę co wczoraj, dobrze?

— Z przyjemnością — odparł, i w wesołych dźwiękach pozytywki trzema haustami wypiłem kawę, a ledwo odszedł, przebrałem się i pobiegłem do basenu Nie wiem naprawdę, czemu tak się wciąż spieszyłem Coś mnie gnało, jak gdybym przeczuwał, że lada chwila ten mój spokój skończy się, nazbyt niezasłużony i niewiarygodny. Jakkolwiek było, ten nieustający pośpiech sprawił, że nie oglądając się nawet, przebiegłszy na przełaj ogród, kilkoma susami osiągnąłem szczyt skoczni i kiedy już się odbijałem od deski, zobaczyłem dwoje ludzi, którzy wyszli zza domu. Ze zrozumiałych względów nie mogłem im się przyjrzeć. Zrobiłem salto, nie najświetniejsze, i znurkowałem do dna. Otworzyłem oczy.

Woda była jak chwiejny kryształ, zielona, cienie fal pląsały na osłonecznionym dnie.

Popłynąłem nad nim nisko, ku schodkom, a kiedy się wynurzyłem, nikogo już nie było w ogrodzie. Ale moje wprawne oczy utrwaliły w locie obraz dostrzeżony do góry nogami, przez ułamek sekundy — mężczyzny i kobiety. Widocznie miałem już sąsiadów. Zastanowiłem się, czy przepłynąć jeszcze raz basen, ale Starck zwyciężył. Wstęp książki — mówił w nim o lotach do gwiazd jako błędzie astronautycznej młodości — tak mnie zgniewał, że gotów byłem zamknąć ją i już do niej nie wrócić. Ale przemogłem się. Poszedłem na górę, przebrałem się, schodząc zauważyłem w hallu na stole wazę pełną bladoróżowych owoców, podobnych nieco do gruszek, napchałem nimi kieszenie ogrodowych portek, znalazłem najustronniejsze, ‘otoczone z trzech stron żywopłotami miejsce, wspiąłem się na starą jabłoń, wybrałem właściwe rozwidlenie konarów, odpowiednie dla mojej wagi, i tam zabrałem się do studiowania tej mowy pogrzebowej nad dziełem mego życia.

Po godzinie nie byłem już taki pewny swego. Starck posługiwał się argumentami trudnymi do odparcia. Oparł się na skąpych danych, jakie przyniosły pierwsze dwie ekspedycje, które poprzedziły naszą; nazywaliśmy je „nakłuciami”, bo były tylko sondażem na odległość kilku lat świetlnych. Starek sporządził tablice statystyczne prawdopodobnego rozrzutu, inaczej „gęstości zaludnienia” całej galaktyki. Prawdopodobieństwo spotkania istot rozumnych oceniał w efekcie na jeden do dwudziestu. Inaczej mówiąc, na każde dwadzieścia wypraw — w promieniu 1000 lat świetlnych — jedna miała szansę odkrycia planety zamieszkałej. „Ten jednak wynik — jakkolwiek brzmiało to może osobliwie — uważał Starck za wcale zachęcający i plan kosmicznych kontaktów upadał, w jego analizie, dopiero w dalszej części wywodu.