Zżymałem się czytając to, co nie znany mi autor pisał o wyprawach takich jak nasza: to znaczy inicjowanych przed odkryciem efektu Mitke’a i zjawisk parastatyki, bo miał je za absurd. Ale czarno na białym od niego dopiero dowiedziałem się, że w zasadzie przynajmniej, zbudowanie statku, który by rozwijał przyspieszenie rzędu 1000, a może nawet 2000 g, jest możliwe. Załoga takiego statku nie odczuwałaby w ogóle akceleracji ani hamowania — na pokładach panowałoby stałe ciążenie, równe ułamkowi ziemskiego. Tak więc przyznawał
Starek, że loty do granic galaktyki, a nawet do innych galaktyk — transgalaktodromia, o której tak marzył Olaf — są możliwe, i to w obrębie jednego życia ludzkiego. Przy szybkości o drobny ułamek procentu mniejszej od szybkości światła załoga postarzałaby się ledwo o kilka czy kilkanaście miesięcy, aby po dotarciu do głębin metagalaktyki powrócić na Ziemię.
Ale na Ziemi musiały upłynąć w tym czasie nie setki już, ale miliony lat. Cywilizacja, zastana przez powracających, nie mogłaby ich w siebie wcielić. Łatwiej wdrożyłby się do życia w naszych czasach neandertalczyk. To nie było wszystko. Nie szło przecież o los grupy ludzi.
Byli oni wysłańcami ludzkości. Zadawała — nimi — pytania, na które przynieść mieli odpowiedź. Jeśli odpowiedź ta dotyczyła zagadnień wiążących się ze stopniem rozwoju cywilizacji, to ludzkość musiała zdobyć ją wcześniej, zanim powrócili. Od postawienia pytania do przybycia odpowiedzi upłynąć wszak musiały miliony lat. Mało i tego. Odpowiedź była nieaktualna, była czymś martwym, bo przynosili wieści o stanie tamtej, innej, pozagalaktycznej cywilizacji z czasu, w którym dotarli do drugiego, gwiazdowego brzegu.
Podczas ich powrotnej drogi tamten świat także przecież nie stał, lecz posunął się naprzód o milion, dwa, trzy miliony lat. Pytania i odpowiedzi mijały się więc wichrowate, podlegały wielusetwiekowemu opóźnieniu, które przekreślało je, czyniąc wszelką wymianę doświadczeń, wartości, myśli — fikcją. Daremnością. Byli więc pośrednikami i dostarczycielami martwych treści, a ich dzieło — aktem bezwzględnego i nieodwracalnego wyobcowania z ludzkich dziejów; wyprawy kosmiczne stanowiły nie znany dotąd, najkosztowniejszy ze wszystkich możliwych rodzaj dezercji z obszaru historycznych przemian. I dla takiej mrzonki, dla takiego nigdy nieopłacalnego, zawsze daremnego szaleństwa Ziemia miała pracować z najwyższym wytężeniem i oddawać swoich najlepszych ludzi?
Książkę zamykał rozdział o możliwościach eksploracji za pomocą robotów. One też oczywiście przekazywałyby treści martwe, ale takim trybem uniknęłoby się ludzkich ofiar.
I był tam jeszcze trzystronicowy aneks, próba odpowiedzi na pytanie, czy istnieje możliwość podróży z szybkościami nadświetlnymi, a nawet tak zwanego „momentalnego styku kosmicznego”, to jest przekraczania przestrzeni wszechświata bez lub prawie bez upływu czasu, dzięki jeszcze nie znanym właściwościom naterii i przestrzeni, poprzez jakiś „zdalny styk” — teoria ta, hipoteza raczej, nie oparta na żadnych omal faktach, miała swą nazwę — teletaksji.
Starek uważał i tę, ostatnią już, że posiada argument przekreślający szansę. Gdyby istniała, twierdził, niewątpliwie odkryłaby ją któraś z najwyżej rozwiniętych cywilizacji galaktyki naszej albo innych. W takim razie przedstawiciele jej mogliby w czasie nad wyraz krótkim kolejno „zwiedzić zdalnie” wszystkie planetarne systemy i słońca, nie pomijając i naszego.
Ziemia nie zaznała jednak dotąd takiej „telewizyty”, co jest dowodem, że ów błyskawiczny sposób penetrowania kosmosu daje się pomyśleć, ale nigdy — urzeczywistnić.
Wracałem do domu ogłuszony, z jakimś dziecinnym prawie poczuciem osobistej krzywdy.
Starek, ten człowiek, którego nigdy nie widziałem, ugodził mnie jak żaden. Moje nieudolne streszczenie nie oddaje bezwzględnej logiki jego wywodu. Nie wiem, jak dostałem się do pokoju, jak się przebrałem — w pewnej chwili zachciało mi się papierosa i zauważyłem, że od dawna go już palę, siedząc na łóżku, zgarbiony, jakbym na coś czekał. Prawda: obiad.
Wspólny obiad. To było tak: trochę bałem się ludzi. Nie przyznawałem się do tego przed sobą i dlatego właśnie tak pośpiesznie zgodziłem się dzielić willę z obcymi, może nawet to, że ich oczekiwałem, wywołało ów niesamowity pośpiech, jak gdybym usiłował zdążyć ze wszystkim, przygotować się na ich obecność, już wprowadzony dzięki książkom w tajniki nowego życia. Nie powiedziałbym sobie tego tak wyraźnie jeszcze tego samego dnia rankiem, ale po książce Starcka trema przed spotkaniem opadła ze mnie nagle. Wyjąłem z aparatu do czytania błękitnawy, podobny do ziarna kryształek. i w pełnym lęku zdziwieniu położyłem go na stole. To on zadał mi nokautujący cios. Pierwszy raz od powrotu pomyślałem o Thurberze i Gimmie. Muszę się z nimi zobaczyć. Może ta książka ma i rację, ale jakaś inna stoi za nami.
Nikt nie ma całej słuszności. To nie może być. Z odrętwienia wyrwał mnie śpiewny sygnał.
Obciągnąłem sweter i zszedłem na dół, wsłuchany w siebie, już spokojniejszy. Słońce prześwietlało winorośle werandy, hali, jak zawsze po południu, wypełniał rozproszony zielonkawy blask. Na stole w jadalnym leżały trzy nakrycia. Kiedy wszedłem, otwarły się przeciwległe drzwi i ukazali się w nich tamci. Byli jak na obecne czasy wcale wysocy.
Spotkaliśmy się w połowie drogi, niby dyplomaci. Wymieniłem swoje nazwisko, podaliśmy sobie ręce i zasiedli do stołu. Opanował mnie szczególny rodzaj przygłuszonego spokoju, właśnie jak boksera, który niedawno podniósł się z desek po bezbłędnej technicznie porażce. Z tego przygnębienia, jak z loży, przypatrywałem się dwojgu młodym.
Dziewczyna nie miała chyba i dwudziestu lat. Dużo później doszedłem do tego, że nie poddawała się opisowi, na pewno nie byłaby podobna do swojej fotografii i nawet na drugi dzień nie miałem pojęcia, jaki ma właściwie nos, prosty, czy trochę zadarty. To, jak wyciągała rękę po talerzyk, radowało mnie jak coś cennego, niespodzianka, która nie zdarza się na co dzień; uśmiechała się rzadko i spokojnie, jakby ze szczyptą nieufności wobec siebie samej, jakby się miała za nie dość opanowaną, zbyt z natury wesołą albo może przekorną i usiłowała temu rozsądnie zaradzić, ale wciąż się tej swojej samosurowości odrobinę wymykała, wiedziała o tym i nawet ją to bawiło.
Przyciągała oczywista mój wzrok i musiałem z tym walczyć. Mimo to co chwila gapiłem się na nią, na jej włosy, wyzywające wiatr, opuszczałem głowę nad talerz, zerkałem ukradkiem, sięgając po półmiski, że dwa razy omal nie przewróciłem wazonu z kwiatami, jednym słowem spisywałem się nieźle. Ale oni jakby w ogóle mnie nie widzieli. Mieli jakieś swoje, tylko wzajem się zazębiające haczyki we wzroku, niewidzialne nici porozumienia, które ich łączyło. Przez cały czas, nie wiem, czy zamieniliśmy dwadzieścia słów, o tym, że pogoda jest ładna, że okolica miła i można tu dobrze wypocząć.
Ten Marger był nie więcej niż o głowę niższy ode mnie, ale szczupły jak chłopiec, chociaż chyba po trzydziestce. Nosił się raczej ciemno, był blondynem. o pociągłej głowie i wysokim czole. Zrazu wydawał się wyjątkowo przystojny, ale to tylko kiedy zachowywał nieruchomość twarzy. Ledwo się odezwał, najczęściej z uśmiechem, do żony, przy czym ta rozmowa składała się z napomknień i półsłówek, całkowicie niepochwytnych dla obcego, stawał się prawie brzydki. A właściwie nie, tylko proporcje jakby się pogarszały, usta przechodziły trochę na lewo, traciły wyraz, i nawet jego uśmiech był nijaki, chociaż zęby miał ładne, białe. A kiedy się ożywił, to i oczy miał zbyt niebieskie, i szczękę zbyt pokazowo wymodelowaną,’ i cały był jak bezosobowy wzorzec męskiej urody, prosto z żurnalu mód.