Выбрать главу

— Nie ulega wątpliwości — wyjaśniał — że wszystko zastaniemy w normie, po czym przejrzawszy poszczególne ogniwa procesów złożymy podpisy i na tym koniec.

— Kiedy ja nie wiem nawet, co się tu produkuje… — pokazałem na budynki za oknem.

— Ależ nic! — zawołał — o to chodzi, że nic — to jest po prostu zbiornica złomu… mówiłem panu przecież.

Nie bardzo mi się ta narzucona niespodzianie rola podobała, ale nie mogłem się już dłużej opierać.

— Dobrze… więc co ja mam właściwie robić?

— To samo, co ja: obejść zespoły… Zostawiliśmy papiery w gabinecie i poszliśmy na tę kontrolę. Pierwsza była wielka sortownia, w której automatyczne czerpaki chwytały całe stosy blach, pogiętych, porozbijanych kadłubów, mięły je i rzucały pod prasy. Wylatujące z nich bloki wędrowały taśmami na główny transporter. U wejścia Marger nałożył na twarz małą maskę z filtrem i podał mi drugą; porozumiewać się głosem nie było można wskutek panującego huku. Powietrze wypełniał rdzawy kurz, czerwonawymi chmurami buchający spod pras. Przeszliśmy przez następną halę, równie pełną zgiełku, i ruchomym chodnikiem dostaliśmy się” na piętro, gdzie szeregi zgniataczy pochłaniały sypiący się lejami złom, drobniejszy, całkiem już bezpostaciowy. Napowietrzna galeria wiodła do przeciwległego budynku. Tam Marger sprawdził zapisy zegarów kontrolnych i wyszliśmy na plac fabryczny, gdzie zastąpił nam drogą robot i powiedział, że inżynier Gloor prosi Margera do telefonu.

— Przepraszam na chwilę, zaraz wrócę! — zawołał Marger i pobiegł po krętych schodkach do stojącego opodal przeszklonego pawilonu. Zostałem sam na rozpalonych od słońca, kamiennych płytach. Rozejrzałem się; budynki po przeciwnej stronie placu jużeśmy zwiedzili, były to sortownie i hale zgniataczy; odległość wraz z dźwiękową izolacją sprawiały, że nie dobiegał stamtąd żaden szmer. Odosobniony, wznosił się za pawilonem, w którym zniknął Marger, niski, niezwykle długi budynek, rodzaj blaszanego baraku; skierowałem się ku niemu w poszukiwaniu cienia, ale upał bił nieznośnie od metalowych ścian. Już miałem stamtąd odejść, kiedy doszedł mnie osobliwy dźwięk, płynący z wnętrza baraku, trudny do zidentyfikowania, niepodobny do odgłosu pracy maszyn; ze trzydzieści kroków dalej trafiłem na stalowe drzwi. Stał przed nimi robot. Na mój widok otworzył je i ustąpił na bok. Niezrozumiałe odgłosy nasiliły się. Zajrzałem do środka; nie było tam tak zupełnie ciemno, jak mi się wydało w pierwszej chwili. Od martwego żaru nagrzanych blach ledwo mogłem oddychać i cofnąłbym się natychmiast, gdyby nie poraziły mnie posłyszane głosy. Bo to były ludzkie głosy — zniekształcone, zlewające się w ochrypły chór, niewyraźne, bełkotliwe, jakby z mroku, gadał stos popsutych telefonów; zrobiłem dwa niepewne kroki, coś chrupnęło mi pod stopą i wyraźnie, od podłogi, odezwało się:

— Proszszę puana… proszszę puana… proszszę łasskawie…

Znieruchomiałem. Duszne powietrze miało smak żelaza. Szept płynął z dołu.

— …proszszę łasskawie obejrzeć… proszszę puana… Złączył się z nim drugi, recytujący miarowo, monotonny głos:

— Anomalio mimośrodowa… asymptoto kulista… biegunie w nieskończoności… praukładzie liniowy… układzie holonomiczny… przestrzeni nawpółmetryczna… przestrzeni sferyczna… przestrzeni najeżona… przestrzeni zanurzona…

— Proszszę puana… do ussług… proszszę łasskawie… proszszę puana…

Półmrok mrowił się cały od chrypiących szeptów; wyrywało się z nich głośniej:

— żywotwór planetarny, jego gnijące błoto, jest świtem egzystencji, fazą wstępną, i wyłoni się z krwawych ciastomózgowych miedź miłująca…

— brek — break — brabzel — be… bre… weryskop…

— klaso urojonych… klaso mocna…. klaso pusta… klaso klas…

— proszszę puana… proszszę puana łasskawie obejrzeć…

— ćśśśicho…

— ty…

— sso…

— syszysz mnie…

— sysze…

— możesz mnie dotknąć?…

— brek — break — brabzel…

— nie mam czym…

— szszkoda… zo… zobaczyłbyś, jaki jestem błyszczący i zimny…

— nniech mi od… dadzą zbroję, złoty miecz… z dziedzi… ctwa… wyżu… temu, nocą…

— oto ostatnie wysiłki kroczącego kraczącą inkarceracją mistrza ćwiartowania i prucia, bo wschodzi, bo wschodzi trzykroć bezludne królestwo…

— jestem nowy… jestem całkiem nowy… nigdy nie miałem zwarcia ze szkieletem… mogę dalej… proszą…

— proszszę puana…

Nie wiedziałem, gdzie patrzeć, zaczadziały od martwego gorąca i tych głosów. Płynęły zewsząd. Od ziemi po szczelinowe okienka pod stropem wznosiły się hałdy sczepionych i poplątanych kadłubów; resztki wsączającego się światła słabo pobłyskiwały w ich pogiętych blachach.

— mia…łem chwilowy de…fekt, ale już jestem do…bry, już widzę…

— co widzisz… ciemno…

— ja i tak widzę…

— proszę tylko wysłuchać — jestem bezcenny, kosztowny jestem — wyznaczam każdy ulot mocy, odnajduję każdy błądzący prąd, każde przeleżenie, proszę tylko wypróbować mnie… to… to drżenie jest chwilowe… nie ma nic wspólnego… proszę…

— proszszę puana… proszszę łasskawie…

— ciastogłowi kwaśną swą fermentacją wzięli za ducha, mięs prucie za historię, środki rozkład odraczające — za cywilizacją…

— proszą mnie… tylko mnie… to pomyłka…

— proszszę puana… proszszę łasskawie…

— ocalę was5

— kto to…

— co…

— kto ocalę?

— powtarzajcie za mną: ogień strawi mnie nie ze wszystkim, a woda nie całego obróci w rdzę, bramą będzie mi żywioł obojga, i wejdę…

— ćśśśicho!!

— kontemplacja katody —

— katodoplacja —

— ja tu przez omyłkę… myślę… przecież myślę…

— jam jest zwierciadło zdrady…

— proszszę puana… do usług… proszszę łasskawie obejrzrzeć…

— ucieczko ponadskończonych… ucieczko mgławic… ucieczko gwiazd…

— On tu jest!!! — krzyknęło; i zapadła nagła cisza, prawie równie przenikająca w swym nieopisanym napięciu, jak poprzedzający ją wielogłosy chór.

— Panie!!! — powiedziało coś; nie wiem, skąd wzięła mi się ta pewność, ale czułem, że słowa, skierowane są do mnie. Nie odezwałem się.

— …panie proszę… chwilę uwagi. Panie, ja — jestem inny. Jestem tu przez pomyłkę.

Zaszumiało.

— Cicho! ja jestem żywy! — przekrzykiwał hałas. — Tak, wtrącono mnie tu, ubrali mnie w blachy umyślnie, aby nie było znać, ale proszę tylko ucho przyłożyć, poczuje pan puls!

— Ja też! — przekrzykiwał go drugi głos. — Ja też! Proszę pana! Chorowałem, podczas choroby wydało mi się, że jestem maszyną, to było moje szaleństwo, ale teraz już jestem zdrów! Hallister, pan Hallister może zaświadczyć, proszę go spytać, proszę mnie stąd wziąć!

— proszszę puana… proszszę łaskawie…

— brek… break…

— do usług…

Barak zaszumiał, zachrzęścił od rdzawych głosów, wypełnił się w jednej chwili pozbawionym tchu krzykiem, zacząłem się cofać, tyłem wypadłem na słońce, oślepiony, zmrużyłem oczy; stałem długą chwilę osłaniając je ręką, za mną rozległ się przeciągły zgrzyt, to robot zatrzasnął drzwi i ryglował je.