— Paniee… — donosiło się jeszcze w fali stłumionego pomruku spoza ścian. —
Proszszę… do usług… omyłka…
Minąłem oszklony pawilon, nie wiedziałem, dokąd idę — chciałem tylko znaleźć się jak najdalej od tych głosów, nie słyszeć ich; drgnąłem, kiedy poczułem na ramieniu niespodziewane dotknięcie. To był Marger, jasnowłosy, przystojny, uśmiechnięty.
— Och, przepraszam, panie Bregg, po stokroć przepraszam, to tak długo trwało… — Co będzie z nimi?… — przerwałem mu prawie niegrzecznie, wskazując ręką na samotnie stojący barak.
— Proszę? — zamrugał powiekami. — Z kim? Zrozumiał nagle i zdziwił się:
— A, pan tam był? Niepotrzebnie…
— Jak to niepotrzebnie?
— To złom.
— Jak to?
— Złom do przetopu, już po selekcji. Pójdziemy?… Musimy podpisać protokół.
— Zaraz. Kto przeprowadza tę… selekcję?…
— Kto? Roboty.
— Co?! one same??
— Oczywiście.
Umilkł pod moim wzrokiem
— Dlaczego się ich nie naprawia?
— Bo to nieopłacalne… — powiedział powoli, z wyrazem zdziwienia.
— I co się z nimi dzieje?
— Ze złomem? Idzie tam — wskazał na smukłą, samotnie stojącą kolumnę martena.
W gabinecie leżały już na biurku przygotowane papiery — protokół kontroli jeszcze jakieś świstki — Marger wypełniał po kolei rubryki, podpisał się i podał mi pióro. Obróciłem je w palcach.
— A nie zachodzi możliwość pomyłki?
— Proszę?
— Tam, w tym… złomie, jak go pan nazywa, mogą się znaleźć… jeszcze sprawne, zdatne całkiem — jak pan sądzi?
Patrzał na mnie, jakby nie rozumiał, co mówię.
— Takie odniosłem wrażenie — dokończyłem powoli.
— Ale to przecież nie nasza rzecz — odparł.
— Nie? A czyja?
— Robotów.
— Jak to — przecież mieliśmy kontrolować.
— Ach, nie — uśmiechnął się z ulgą, że odkrył nareszcie źródło mojej pomyłki. — To nie ma z tym nic wspólnego. Kontrolujemy synchronizację procesów, ich tempo i efektywność, ale nie wdajemy się w takie szczegóły, jak selekcja. To do nas nie należy. Poza tym, że to niepotrzebne, byłoby to zresztą niemożliwe, bo na każdego żyjącego wypada dziś przecież osiemnaście automatów; z tych około pięciu dziennie kończy swój cykl i idzie na złom. Daje to dziennie ilość rzędu dwóch miliardów ton. Sam pan widzi, że nie moglibyśmy nad tym czuwać, nie mówiąc już o tym, że struktura naszego systemu opiera się właśnie na relacji odwrotnej: automaty dbają o nas, nie my o nie…
Nie mogłem mu odmówić racji. Bez słowa podpisałem arkusze. Mieliśmy się już rozstać, kiedy nieoczekiwanie dla samego siebie spytałem go, czy produkuje się. roboty człekokształtne.
— Właściwie nie — powiedział i dodał z ociąganiem: — Narobiły w swoim czasie trochę kłopotów…
— Jak to?
— No, zna pan przecież inżynierów! W naśladownictwie doszli do takiej perfekcji, że nie można było pewnych modeli odróżnić od żywego człowieka. Niektórzy ludzie nie mogli tego znieść…
Przypomniałem sobie naraz scenę na statku, którym przyleciałem z Luny.
— Nie mogli tego znieść?… powtórzyłem jego słowa. — Czy to było może coś w rodzaju… fobii? — Nie jestem psychologiem, ale można to chyba tak nazwać. Zresztą to stare dzieje.
— I nie ma już takich robotów?
— Owszem, trafiają się na rakietach krótkiego zasięgu. Czy spotkał pan może takiego?…
Odpowiedziałem wymijająco.
— Zdąży pan jeszcze załatwić swoje sprawy?… — zatroskał się.
— Jakie sprawy?…
Przypomniałem sobie, że miałem rzekomo interes w mieście. Rozstaliśmy się u wyjścia ze stacji, dokąd mnie odprowadził, nie ustając w podziękowaniach, żem go wybawił z kłopotu.
Pokręciłem się po ulicach, wstąpiłem do realonu, wyszedłem, nie doczekawszy się ani połowy bzdurnego przedstawienia, i pojechałem do Klavestry w najgorszym humorze.
Odprawiłem glider jakiś kilometr od willi i resztę drogi przeszedłem pieszo. Wszystko jest w porządku. To są mechanizmy z metalu, drutów, szkła, można je składać i rozkładać, mówiłem sobie, ale nie mogłem odtrącić wspomnienia owej hali, ciemności z porwanymi głosami, tego rozpaczliwego bełkotu, w którym było zbyt wiele znaczenia, zbyt wiele najzwyczajniejszego strachu. Mogłem sobie powiedzieć, że jestem od tego specjalistą, nałykałem się go dość, zgroza przed nagłym unicestwieniem nie była dla mnie fikcją, jak dla nich, dla tych roztropnych konstruktorów, którzy zorganizowali całą rzecz tak dobrze: roboty zajmowały się podobnymi sobie, do samego końca, a ludzie do niczego się nie wtrącali. Był to zamknięty obieg precyzyjnych urządzeń, które same siebie tworzyły, reprodukowały i niszczyły, a ja niepotrzebnie nasłuchałem się objawów mechanicznej agonii.
Zatrzymałem się na wzniesieniu. Krajobraz, w pochylonym słońcu, był nieopisanie piękny.
Z rzadka glider, lśniąc jak czarny pocisk, przeleciał wstęgą szosy, celującą w horyzont, ponad którym błękitnawym konturem, złagodzone odległością, wznosiły się góry. l nagle poczułem, że nie mogę na to patrzeć; jak gdybym nie miał do tego prawa, jakby w tym było jakieś okropne, dławiące krtań oszustwo. Usiadłem wśród drzew, zamknąłem twarz w rękach, żałowałem, że wróciłem. Kiedy wchodziłem do domu, biały robot zbliżył się do mnie:
— Jest pan proszony do telefonu — powiedział konfidencjonalnie. — Długi dystans:
Eurazja.
Poszedłem szybko za nim. Telefon znajdował się w hallu, tak że rozmawiając widziałem ogród przez szklaną płytę drzwi.
— Hal? — rozległ się daleki, ale wyraźny głos. — Tu Olaf.
— Olaf… Olaf!!! — powtórzyłem triumfalnym tonem. — Chłopie, gdzie jesteś!?
— W Narviku.
— Co robisz? Jak ci idzie? Dostałeś mój list?
— Jasne. Dlatego wiedziałem, gdzie cię szukać. Chwila ciszy.
— Co robisz?… — powtórzyłem, jakby mniej pewnie.
— No, co mam robić. Nic nie robię. A ty?
— Byłeś w Adapcie?
— Byłem. Ale tylko dzień. Urwałem się. Nie mogłem, wiesz…
— Wiem. Słuchaj, Olaf… wynająłem tu willę. Nie wiem sam, ale — słuchaj! Przyjedź tu!
Nie od razu odpowiedział.] Kiedy się odezwał, w jego głosie było wahanie.
— Przyjechałbym. Może bym i przyjechał, Hal, ale wiesz przecież, co nam mówili…
— Wiem. Ale nie mogą nam przecież nic zrobić. Zresztą, niech się wypchają Przyjedź.
— Po co? Zastanów się, Hal. Może będzie…
— Co?
— Gorzej.
— Skąd wiesz, że jest mi źle?
Usłyszałem jego krótki śmiech, właściwie westchnienie: tak cicho się zaśmiał.
— A po co chcesz mnie tam ściągnąć?
Naraz przyszedł mi do głowy doskonały pomysł. — Olaf. Słuchaj. Tu jest taki rodzaj letniska, wiesz. Willa, basen, ogród. Tylko… już wiesz przecież, jak teraz jest, wiesz, jak żyją, co?
— Trochę już wiem.
Ton, jakim wypowiedział te słowa, mówił więcej od nich.
— Widzisz. Więc uważaj. Przyjedź tu. Ale przedtem — postaraj się o… rękawice bokserskie. Dwie pary. Będziemy sparringowali. Zobaczysz, jak będzie świetnie!