— Człowieku! Hal! Skąd ci wezmę rękawice? Przecież tego nie ma od całych lat.
— To daj zrobić. Nie powiesz mi, że nie można zrobić czterech głupich rękawic. Zrobimy sobie mały ring — będziemy się tłukli. My dwaj możemy, Olaf! Mam nadzieję, że słyszałeś już o betryzowaniu, co?
— Jasne, Powiedziałbym ci, co o tym myślę. Ale nie chcę przez telefon. Jeszcze się ktoś zgorszy.
— Słuchaj. Przyjedź. Zrobisz, jak mówiłem? Milczał długą chwilę.
— Nie wiem, czy to ma jakiś sens, Hal.
— Dobrze. Wobec tego powiedz mi, jakie masz plany. Jeżeli masz jakieś, to naturalnie nie będę ci zawracał głowy moimi zachciankami.
— Nie mam żadnych — powiedział — a ty?
— Przyjechałem niby wypocząć, dokształcać się, czytać, ale to nie są żadne plany, to jest taki… po prostu nic innego przed sobą nie widziałem.
— Olaf?…
— Wygląda, że start mieliśmy równy — mruknął. — Hal, to w końcu nic nie jest. Przecież mogę wrócić w każdej chwili, jeżeliby się okazało, że…
— Ach, przestań! — rzuciłem niecierpliwie. — W ogóle nie ma o czym mówić. Zapakuj manatki i przyjedź. Kiedy będziesz?
— Mogę być i jutro rano. Naprawdę chcesz się boksować?
— A ty nie? Śmiał się.
— Człowieku, tak. I na pewno z tego samego powodu, co ty.
— Umowa stoi — powiedziałem pospiesznie. — Czekam na ciebie. Bywaj.
Poszedłem na górę. Poszukałem wśród rzeczy, które znajdowały się w osobnej walizce, sznura. Był duży zwój. Ringowe sznury. Tylko cztery słupki, gumy albo sprężyny, i będziemy mieli ring. Bez sędziego. Nie będzie nam potrzebny.
Potem siadłem dc książek. Ale miałem w głowie jakby cement. Miewałem go już.
Przegryzałem się wtedy przez każdy tekst jak kornik przez żelazne drzewo. Ale tak ciężko nie szło mi chyba nigdy. W dwie godziny przewertowałem dwadzieścia książek i na żadnej nie mogłem zakotwiczyć uwagi dłużej niż pięć minut. Nawet bajki odrzuciłem. Postanowiłem nie folgować sobie. Wziąłem to, co wydawało mi się właśnie najtrudniejsze, monografię analizy metagenów, i rzuciłem się na pierwsze równania, jakbym głową celował w mur.
Matematyka miała jednak pewne zbawienne własności, zwłaszcza dla mnie, bo po godzinie zrozumiałem nagle, z półotwartymi ustami, i wybuchnął we mnie podziw dla tego Ferreta — jak on mógł to zrobić, przecież nawet teraz, kiedy przeszedłem drogą wytrasowaną przez niego, chwilami nie wiedziałem, jak to się dzieje, krok po kroku mogłem jeszcze, alf on musiał to przecież wziąć skokiem.
Darowałbym wszystkie gwiazdy, żeby przez miesiąc mieć w głowie coś przypominającego to, co on w niej miał.
Sygnał wyśpiewał kolację i jednocześnie coś kolnęło mnie w serce przypomnieniem, że już nie jestem tu sam. Przez sekundę rozważałem, czy nie zjeść jej jednak na górze. Ale ogarnął mnie wstyd. Rzuciłem pod łóżko ten okropny trykot, który robił ze mnie napompowaną małpę, włożyłem mój bezcenny stary, luźny sweter i zszedłem do jadalni.
Siedzieli już przy stole. Poza kilkoma zdawkowymi grzecznościami panowało milczenie. Bo i oni właściwie nie rozmawiali. Słowa nie były im potrzebne. Porozumiewali się spojrzeniami, mówiła do niego skinieniem głowy, rzęs, przelotnym uśmiechem. I powoli zaczął we mnie narastać zimny ciężar, czułem, jak moje ręce głodnieją i chce im się ująć coś, zacisnąć, zmiażdżyć. Dlaczego jestem taki dziki? — myślałem z rozpaczą. — Dlaczego, zamiast myśleć o książce Ferreta, o problemach ukazanych przez Starcka, zamiast troszczyć się o swoje sprawy, muszę się brać za mordę, żeby nie łypać na dziewczynę jak wilk?
Ale to było jeszcze nic. Naprawdę przeląkłem się dopiero, kiedy zamknąłem za sobą drzwi pokoju na górze. W Adapcie powiedzieli po badaniach, że jestem zupełnie normalny. Doktor Juffon powiedział mi to samo. Ale czy normalny człowiek mógł czuć to, co ja w tej chwili?
Skąd mi się to wzięło? Nie byłem działającym — byłem świadkiem. Stawało się coś nieodwracalnego, jak ruch planety, prawie niedostrzegalne, powolne wynurzanie się, jeszcze bezkształtne. Podszedłem do okna, spojrzałem w ciemny ogród i zrozumiałem, że to musiało być we mnie od obiadu, od pierwszej chwili, tylko potrzebny był pewien czas. Dlatego pojechałem do miasta, dlatego zapomniałem o głosach z ciemności.
Byłem gotów na wszystko. Dla tej dziewczyny. Nie rozumiałem, jak to się stało ani dlaczego tak jest. Nie wiedziałem, czy to jest miłość, czy obłęd. Było mi to obojętne. Nie wiedziałem nic prócz tego, że przestało się dla mnie wszystko liczyć. I walczyłem z tym — stojąc u otwartego okna — jak jeszcze nigdy z niczym; przyciskałem czoło do zimnej framugi i okropnie bałem się siebie.
Muszę coś zrobić — mówiłem samymi ustami. — Muszę coś zrobić. To pewno dlatego, że coś mi jest. To — przejdzie. Ona nie może mnie obchodzić. Nie znam jej. Nie jest nawet specjalnie ładna. Przecież nie zrobię niczego. Nie zrobię — błagałem się — nie popełnię przecież żadnej… wielkie nieba, czarne i niebieskie!
Zapaliłem światło. Olaf. Olaf mnie wyratuje. Powiem mu wszystko. Weźmie mnie.
Pojedziemy gdzieś. Zrobię, co mi każe, wszystko. On jeden będzie rozumiał. Przyjedzie już jutro. Jak dobrze.
Chodziłem po pokoju. Czułem wszystkie mięśnie, jakbym był pełen zwierząt, napinały się, mocowały ze sobą, nagle ukląkłem przy łóżku, zagryzłem zębami kołdrę i wydałem dziwny głos, niepodobny do łkania, suchy, wstrętny, nie chciałem, nie chciałem niczyjej krzywdy, ale wiedziałem, że nie mam co się okłamywać, że nie pomoże Olaf, nikt.
Wstałem. Przez dziesięć lat nauczyłem się podejmować momentalne decyzje. Musiałem decydować o życiu, swoim i innych, i robiłem to, zawsze tak samo. Wypełniał mnie wtedy chłód, mój mózg stawał się jakby urządzeniem, które jest po to, aby zliczyć za i przeciw, rozdzielić i rozstrzygnąć, nieodwołalnie. Nawet Gimma, który nie lubił mnie, przyznawał mi bezstronność. Teraz, choćbym chciał, nie umiałem postępować inaczej niż wtedy, w ostatecznościach, bo to też była ostateczność. Trafiłem oczami, w lustrze, na własną twarz, jasne, prawie białe tęczówki, skurczone źrenice, patrzyłem z nienawiścią, odwróciłem się, nie mogłem nawet myśleć o położeniu się do łóżka. Tak, jak stałem, przerzuciłem nogi przez parapet okna. Do ziemi były cztery metry. Skoczyłem, lądując prawie bez szmeru. Pobiegłem cicho w stronę basenu. Ominąłem go. Wybiegłem na drogę. Blado fosforyzująca nawierzchnia szła ku wzgórzom, wijąc się wśród nich świetlistym wężem, żmijką, aż jako kreska jasności znikała wśród mroków. Pędziłem coraz szybciej, żeby zmordować to walące tak miarowo, tak silnie serce, gnałem chyba godzinę, aż zobaczyłem na wprost wschodzące światła jakichś, domów. Zawróciłem na miejscu. Byłem już zmęczony, ale właśnie dlatego utrzymywałem tempo, mówiąc sobie bez głosu: masz! masz! masz! — biegłem tak, biegłem, aż natrafiłem na podwójny szpaler żywopłotów — znalazłem się z powrotem przed ogrodem willi.
Zatrzymałem się, dysząc ciężko, przy basenie, usiadłem na betonowym obrzeżu, opuściłem głowę i zobaczyłem odbicia gwiazd. Nie chciałem gwiazd. Nie potrzebowałem gwiazd.
Byłem wariatem, szaleńcem, kiedy walczyłem o udział w ekspedycji, kiedy dawałem robić z siebie worek tryskający krwią w grawirotorach, po co mi to było, dlaczego, dlaczego nie wiedziałem, że trzeba być zwykłym, najzwyklejszym człowiekiem, że inaczej nie można, nie warto żyć.
Usłyszałem szmer. Minęli mnie. Obejmował jej ramiona, szli jednym krokiem. Pochylił się. Cienie ich głów zlały się.