Выбрать главу

— Ciekawe — powiedział.

— Co ciekawe?

— Ja podobnie.

— To dlaczego przyleciałeś?

— Hal, zrobiłeś dobry uczynek. — Rozumiesz?

— Tobie?

— Nie. Komuś innemu. Bo to by się dobrze nie skończyło.

— Dlaczego?

— Albo wiesz, albo nie zrozumiesz.

— Wiem. Olaf, co to jest? Czy my jesteśmy naprawdę dzicy?

— Nie wiem. Byliśmy dziesięć lat bez kobiet. Pamiętaj o tym.

— To nie tłumaczy wszystkiego. Jest we mnie, wiesz, jakaś taka bezwzględność, nie liczę się z nikim, rozumiesz?

— Jeszcze się liczysz, synu — powiedział. — Jeszcze się liczysz.

— No tak, ale wiesz, o co chodzi.

— Wiem.

Znowu milczeliśmy.

— Chcesz jeszcze gadać, czy boks? — spytał. Roześmiałem się.

— Gdzie dostałeś rękawice?

— Hal, nie zgadłbyś.

— Dałeś zrobić?

— Gdzie tam. Ukradłem.

— Nie!

— Jak niebo kocham. Z muzeum… musiałem specjalnie lecieć do Sztokholmu, wiesz?

— To chodźmy.

Wypakował swój skromny dobytek i przebrał się. Obaj narzuciliśmy płaszcze kąpielowe i zeszliśmy na dół. Było jeszcze wcześnie. Śniadanie podaliby normalnie dopiero za pół godziny.

— Wyjdźmy lepiej na tył domu — powiedziałem. — Tam nikt nas nie zobaczy.

Zatrzymaliśmy się w okolu wysokich krzewów. Najpierw udeptaliśmy trawę, i tak dosyć niską.

— Będzie ślisko — powiedział Olaf, przesuwając podeszwą po zaimprowizowanym ringu.

— Nie szkodzi. Będzie trudniej. Nałożyliśmy rękawice. Było z tym trochę kłopotu, bo nie miał ich nam kto zawiązać, a nie chciałem wzywać robota.

Stanął naprzeciw mnie. Miał zupełnie białe ciało.

— Nie opaliłeś się jeszcze — powiedziałem.

— Potem ci powiem, co się ze mną działo. Nie było mi do plaży. Gong.

— Gong.

Zaczęliśmy lekko. Pozorowany cios. Unik. Unik. Rozgrzewałem się. Szedłem na styk, nie na cios. Nie chciałem go, w końcu, pobić. Byłem cięższy o dobrych piętnaście kilogramów i jego nieznacznie dłuższe ręce nie znosiły mojej przewagi, tym bardziej że i poza tym byłem lepszym bokserem. Dlatego dałem mu kilka razy dojść, chociaż nie musiałem. Naraz opuścił rękawice. Twarz stężała mu w szczękach. Był zły.

— Tak nie — powiedział.

— O co chodzi?

— Bez zgrywy, Hal. Albo prawdziwy boks, albo żaden.

— Dobra — powiedziałem szczerząc zęby — boks! Zacząłem się trochę zbliżać. Rękawice uderzyły o rękawice, wydając ostre klaśnięcia. Wyczuł, że idę serio, i podniósł gardę. Tempo rosło. Pozorowałem raz lewą, raz prawą, seriami, ostatni cios prawie zawsze lądował na jego torsie — nie nadążał. Ruszył niespodziewanie do ataku, wyszedł mu piękny prosty, poleciałem o dwa kroki. Od razu wróciłem. Okrążaliśmy się, jego cios, dałem nurka pod rękawicą, uciekłem i z półdystansu ulokowałem prawy prosty. Włożyłem się w ten cios, Olaf zmiękł, na mgnienie rozluźnił gardę, ale już wracał ostrożnie, niżej. Następna minuta upłynęła na bombardowaniu gardy. Rękawice uderzały o przedramiona, z przeraźliwym odgłosem, ale nieszkodliwie. Raz ledwo zdążyłem zrobić unik, przeszorował mi tylko rękawicą po uchu, a była to bomba, która by mnie położyła. Znów okrążyliśmy się. Dostał w pierś, tępo, odsłonił się, mogłem bić, ale nie zrobiłem ani ruchu, stałem jak sparaliżowany — była w oknie parteru, jej twarz bielała tak samo jak to, co, okrywało jej, ramiona. Był to ułamek sekundy.

W następnej chwili zamroczyło mnie potężne uderzenie; upadłem na kolana.

— Przepraszam! — usłyszałem krzyk Olafa.

— Nie ma za co… był dobry… — wymamrotałem podnosząc się.

Okno było już zamknięte. Walczyliśmy dalej może pół minuty, nagle Olaf cofnął się.

— Co ci jest?

— Nic.

— Nieprawda.

— Dobra. Odechciało mi się. Nie będziesz zły?

— Skąd. To i tak nie miało sensu, żeby z miejsca… chodźmy.

Poszliśmy do basenu. Olaf skakał lepiej ode mnie. Potrafił wspaniałe rzeczy. Próbowałem salta w tył ze śrubą, tak jak on, ale tylko okropnie uderzyłem udami o wodę. Siedząc na brzegu basenu zlewałem palącą jak ogień skórę wodą. Olaf się śmiał.

— Wyszedłeś z wprawy.

— Skąd. Śruby nigdy dobrze nie umiałem. że tak potrafisz!

— To zostaje, wiesz. Ja dziś pierwszy raz.

— Naprawdę?!

— Tak. To wspaniałe.

Słońce było już wysoko. Położyliśmy się na piasku, z zamkniętymi oczami.

— Gdzie… oni? — spytał po długim milczeniu.

— Nie wiem. Pewno u siebie. Ich okna wychodzą na tył domu. Nie wiedziałem o tym.

Poczułem, że się poruszył. Piasek był bardzo gorący.

— Tak, to przez to — powiedziałem.

— Widzieli nas?

— Ona. — Przestraszyła się… — mruknął. — Co?

Nie odpowiedziałem. Znowu jakiś czas milczeliśmy.

— Hal!

— Co?

— Oni prawie nie latają już, wiesz?

— Wiem.

— Wiesz, dlaczego?

— Twierdzą, że to nie ma sensu…

Zacząłem streszczać mu to, co wyczytałem u Starcka. Leżał bez ruchu, bez słowa, ale wiedziałem, że słucha uważnie.

Kiedy skończyłem, nie od razu się odezwał.

— Shapleya czytałeś?

— Nie. Jakiego Shapleya?

— Nie? Myślałem, żeś ty wszystko czytał… To był astronom z dwudziestego wieku.

Przypadkowo wpadła mi raz w ręce jedna jego rzecz, o tym właśnie. Całkiem podobne do twojego Starcka.

— Co ty mówisz? To niemożliwe. Ten Shapley nie mógł wiedzieć… najlepiej sam przeczytaj Starcka.

— Ani myślę. Wiesz, co to jest? Parawan.

— Jak to?

— Tak. Zdaje mi się, że wiem, co się stało.

— No?

— Betryzacja. Poderwało mnie.

— Myślisz?! — Otworzył oczy.

— Jasne. Nie latają — i nigdy już nie będą. Będzie coraz gorzej. Mli — mli. Jedno wielkie mli — mli. Oni nie mogą patrzeć na krew. Nie mogę myśleć o tym, co się może stać, kiedy…

— Czekaj — powiedziałem — to niemożliwe. Są przecież lekarze. Muszą być chirurdzy…

— To ty nie wiesz?

— Co?

— Lekarze tylko planują operacje. Wykonują je roboty.

— Nie może być!

— Mówię. ci. Sam widziałem. W Sztokholmie. — A jeżeli lekarz musi nagle interweniować?

— Nie wiem dobrze. Zdaje się, że jest jakiś środek, który znosi częściowo skutki betryzacji, na bardzo krótko, a pilnują go, że nawet nie wiesz. Ten, co mi mówił, nie chciał powiedzieć nic konkretnego. Bał się.

— Czego?

— Nie wiem, Hal. Myślę, że oni zrobili okropną rzecz. Oni zabili w człowieku — człowieka.

— No, tego nie możesz twierdzić — powiedziałem słabo. — W końcu…

— Czekaj. Przecież to jest całkiem proste. Ten, kto zabija, jest przygotowany na to, że jego zabiją, nie?

Milczałem.

— I dlatego, w pewnym sensie, to jest konieczne, abyś mógł ryzykować — wszystkim. My możemy. Oni nie. Dlatego tak się nas boją.

— Kobiety?

— Nie tylko kobiety. Wszyscy. Hal! Usiadł nagle.

— Co?

— Dostałeś hipnagog?

— Hipna… ten aparat do uczenia podczas snu? Tak. — Używałeś go?! — krzyknął prawie.