Выбрать главу

— Gdyby tak myśleli, nie wypuściliby nas. Nie, Hal. Chodzi nie o nas. Chodzi o coś więcej. Jak możesz tego nie rozumieć?

— Widocznie zgłupiałem. Mów.

— Ogół nie zdaje sobie z tego sprawy…

— Z czego?

— Z tego, że ginie duch eksploracji. że nie ma wypraw, o tym wiedzą. Ale nie myślą o tym. Myślą, że nie ma wypraw, bo są niepotrzebne, i tyle. Ale są tacy, którzy doskonale widzą i wiedzą, co się dzieje, jakie to będzie miało konsekwencje. Jakie już ma.

— No?

— Mli — mli. Mli — mli po wiek wieków. Już nikt nie poleci do gwiazd. Już nikt nie zaryzykuje niebezpiecznego eksperymentu. Już nikt nie wypróbuje na sobie nowego lekarstwa. Co, nie wiedzą o tym? Wiedzą! I gdyby się ogłosiło, kto my jesteśmy, cośmy? zrobili, po cośmy lecieli, co to było, to nigdy, rozumiesz, nigdy nie udałoby się ukryć tej tragedii!!

— Mli — mli? — spytałem, używając jego skrótu; być może wydałby się słuchającemu tej rozmowy śmieszny, ale nie było mi do śmiechu.

— Jasne. A co, to nie jest tragedia twoim zdaniem?

— Nie wiem. Ol, słuchaj. W końcu, uważasz, dla nas to musi być i zostanie już czymś wielkim Jakeśmy dali sobie wyjąć te lata — i wszystko — no, to uważamy, że to jest najważniejsze. Ale może nie jest. Trzeba być —.obiektywnym. Bo powiedz sam: cośmy zdziałali?

— Jak to, co?

— No, wyładuj worki. Wysyp to wszystko, coś przywiózł z Fomalhaut. — Zwariowałeś?

— Wcale nie zwariowałem. Jakie są korzyści z tej wyprawy?…

— Myśmy byli pilotami, Hal. Spytaj Gimmę, Thurbera.

— Ol, nie zawracaj głowy. Byliśmy tam razem i doskonale wiesz, co oni robili, co robił

Venturi, nim zginął, co robił Thurber — no, czego tak patrzysz? Cośmy przywieźli? Cztery fury różnych analiz, spektralnych, siakich, owakich, próbki minerałów, potem jest ta żywnia czy metaplazma, czy jak się to świństwo z bety Arktura nazywa. Normers zweryfikował swoją teorię zawirowań grawimagnetycznych i jeszcze okazało się, że na planetach typu C Meoli mogą istneć nie tri—, ale tetraploidy silikonowe, na tym księżycu, gdzie omal nie skończył się Arder, nie ma nic oprócz parszywej lawy i bąbli wielkości drapacza chmur. I po to, żeby się przekonać, że ta lawa zastyga w takie wielkie, cholerne bąble, myśmy wyrzygali dziesięć lat i wrócili tu, żeby być pośmiewiskiem i dziwolągami z panopticum; to po jaką jasną cholerę myśmy tam leźli? Może mi to powiesz? Po co nam to było?…

— Powoli — powiedział.

Byłem zły. I on był zły. Oczy mu się zwęziły. Pomyślałem, że jeszcze się pobijemy, i wargi zaczęły mi drgać. I wtedy, nagle, on też się uśmiechnął.

— Jesteś starym koniem — powiedział. — Umiesz doprowadzić człowieka do wściekłości, wiesz?

— Do rzeczy, Olaf. Do rzeczy.

— Co do rzeczy? Sam mówisz od rzeczy. A jakbyśmy przywieźli słonia, co ma osiem nóg i mówi samą algebrą, to co, byłbyś zadowolony? Czego ty się spodziewałeś na tym Arkturze?

Raju? Bramy triumfalnej? O co ci chodzi? Przez dziesięć lat nie słyszałem od ciebie tylu bzdur, ile powiedziałeś teraz, w jednej minucie. Wciągnąłem powietrze.

— Olaf, robisz ze mnie idiotę. Wiesz, o co mi szło. Szło mi o to, że bez tego ludzie mogą żyć…

— Ja myślę! Jeszcze jak.

— Czekaj. Mogą żyć, i nawet, jeśli jest tak, jak mówisz, że przestali latać z powodu betryzacji; to czy było warto, czy godziło się zapłacić taką cenę — to jest dopiero problem do rozwiązania, mój kochany.

— Tak? A powiedzmy, że się ożenisz. Co tak patrzysz? Nie możesz się ożenić? Możesz. Ja ci mówię, że możesz. I będziesz miał dzieci. No. i zaniesiesz je do betryzacji z pieśnią na ustach. Co?

— Nie z pieśnią. Ale co mógłbym zrobić? Nie mogę prowadzić wojny z całym światem…

— No, to szczęść ci niebo czarne i niebieskie — powiedział. — A teraz, jak chcesz, możemy jechać do miasta…

— Dobra — powiedziałem — obiad będzie za dwie i pół godziny, to zdążymy.

— A jakbyśmy nie zdążyli, to już nic nie dadzą?…

— Dadzą, tylko…

Zarumieniłem się pod jego wzrokiem. Jakby tego nie widząc, zajął się otrząsaniem piasku z bosych nóg. Poszliśmy na górę i przebrawszy się pojechaliśmy autem do Klavestry. Ruch na szosie był spory. Pierwszy raz zobaczyłem kolorowe glidery, różowe i biało — cytrynowe.

Odnaleźliśmy warsztat mechaniczny. Wydało mi się, że widzę zdumienie w szklanych oczach robota; który oglądał strzaskany wóz. Zostawiliśmy go i wrócili pieszo. Okazało się, że są dwie Klavestry, stara i nowa; w starej, lokalnym ośrodku przemysłowym, byłem poprzedniego, dnia z Margerem. Ta nowa, modna miejscowość letniskowa, roiła się od ludzi, wyłącznie prawie młodych, często kilkunastolatków. W jaskrawych, błyszczących strojach chłopcy wyglądali całkiem jak poprzebierani za żołnierzy rzymskich, bo te materiały lśniły w słońcu jak kuse pancerzyki. Dużo dziewcząt, przeważnie ładnych, nieraz w plażówkach, śmielszych od wszystkiego, co dotąd widziałem. Idąc z Olafem czułem na sobie wzrok całej ulicy. Kolorowe grupki zatrzymywały się na nasz widok pod palmami. Byliśmy wyżsi od wszystkich, ludzie stawali, oglądali się, strasznie to było głupie uczucie.

Kiedyśmy wyszli już na szosę i skręcili polarni na południe, w kierunku domu, Olaf otarł czoło chustką. Ja też się trochę spociłem.

— Niech to cholera weźmie — powiedział.

— Zachowaj na lepszą okazję… Uśmiechnął się kwaśno.

— Hal!

— Co?

— Wiesz, jak to wyglądało? Jak scena z filmowego atelier. Rzymianie, kurtyzany i gladiatorzy.

— Gladiatorzy to my?

— Właśnie.

— Lecimy? — powiedziałem.

— Lecimy.

Biegliśmy polami. Było tego coś piąć mil. Ale wzięliśmy zanadto w prawo i musieliśmy się trochę wrócić. I tak zdążyliśmy się jeszcze wykąpać przed obiadem.

V

Zapukałem do pokoju Olafa.

— Jeżeli swój, to wejdź — usłyszałem jego głos.

Stał nagi na środku i z trzymanej flaszki natryskiwał tors jasnożółtym, natychmiast krzepnącym puszyście płynem.

— To ta płynna bielizna, co? — powiedziałem. — Jak możesz to robić?

— Nie wziąłem drugiej koszuli — mruknął. — Nie lubisz tego?

— Nie. A ty?

— Podarła mi się koszula.

Na moje zdziwione spojrzenie dodał z grymasem:

— Ten uśmiechnięty facet, wiesz.

Nic już nie powiedziałem. Włożył swoje stare spodnie — pamiętałem je z „Prometeusza”

— i zeszliśmy na dół. Na dole były tylko trzy nakrycia, i nikogo w jadalni.

— Będzie nas czworo — zwróciłem się do białego robota.

— Nie, proszę pana. Pan Marger wyjechał. Pani, pan i pan Staave jesteście we troje. Mam podawać, czy czekać na panią?

— Chyba zaczekamy — pospieszył z odpowiedzią Olaf.

Poczciwy chłop. Dziewczyna właśnie weszła. Miała na sobie te samą spódniczkę, co wczoraj, włosy trochę wilgotne, jakby wyszła dopiero co z wody. Przedstawiłem jej Olafa, był spokojny i godny. Nigdy nie umiałem być taki godny jak on.

Rozmawialiśmy trochę. Powiedziała, że jej mąż musi każdego tygodnia wyjeżdżać na trzy dni w związku ze swoją pracą, i że woda w basenie, mimo słońca, nie jest taka ciepła, jak mogłaby być. Ale ta rozmowa prędko urwała się i chociaż bardzo się wysilałem, nie mogłem niczego wymyślić; pogrążyłem się w milczeniu i tylko jadłem, mając ich tak kontrastujące sylwetki naprzeciw siebie. Zauważyłem, że Olaf przypatrywał się jej, ale tylko wtedy, gdy mówiłem do niej i patrzała w moją stronę. Jego twarz była bez żadnego wyrazu. Jakby myślał przez cały czas o czymś innym, Pod koniec obiadu przyszedł biały robot i powiedział, że woda w basenie będzie ogrzana na wieczór, jak sobie tego życzyła pani Marger. Pani Marger podziękowała i poszła do siebie.