Urwałem.
— Olaf! to czyste szaleństwo. Dajmy spokój.
— Hal, my widać nie możemy dać spokoju. Przynajmniej, jak.długo jesteśmy razem.
Gimma już nigdy potem nie…
— Daj mi spokój z Gimmą, Olaf. Olaf! Koniec. Kropka. Nie chcę słyszeć więcej ani słowa!
— A o mnie też nie wolno mi mówić? Wzruszyłem ramionami. Biały robot chciał zebrać ze stołu, ale zajrzał tylko z hallu i odszedł. Może spłoszyły go nasze podniesione głosy. — Hal, powiedz. Czego ty się złościsz właściwie?
— Nie udawaj.
— Nie, naprawdę. — Jak to, czego? Przecież to było przeze mnie…
— Co przez ciebie?
— Z Arderem.
— Coo?
— Jasne. Gdybym od razu się postawił, nimeśmy wystartowali, Gimma dałby…
— No wiesz! Skąd mogłeś wiedzieć, że nawali mu akurat radio? A gdyby coś innego?
— Gdyby. Gdyby. Ale nie było żadnego gdyby. To było radio.
— Czekaj. To ty z tym łaziłeś przez sześć lat i nawet nie pisnąłeś?
— Co miałem mówić? Myślałem, że to jasne — nie?
— Jasne! Czarne niebo! Co ty mówisz, człowieku! Opamiętaj się. Jakbyś to powiedział, to każdy postukałby się w czoło. A jak Ennessonowi odfokalizował się pęk, to też ty? Co?
— Nie. On… przecież rozogniskowanie zdarza się…
— Ja wiem. Wiem wszystko. Tyle, co ty. Nie bój się. — Hal, nie będę miał spokoju, dopóki mi nie powiesz…
— Co znowu?. — to ci się ubrdało. To kompletny nonsens. Arder sam by ci to powiedział, jakby mógł.
— Dziękuję.
— Hal, bo jak cię strzelę…
— Uważaj. Jestem cięższy.
— Ale ja jestem bardziej zły, rozumiesz? Bałwanie!
— Olaf, nie krzycz tak. Nie jesteśmy tu sami.
— Dobra. Już. No, to była bzdura czy nie?
— Nie.
Olaf wciągnął powietrze, aż mu pobielały nozdrza.
— Dlaczego nie? — spytał prawie słodko.
— Bo już przedtem zauważyłem tę… tę zaciśniętą garść Gimmy. Moim obowiązkiem było przewidzieć to i wziąć Gimmę za twarz od razu, a nie, jak wróciłem z klepsydrą Ardera.
Byłem za miękki. Dlatego.
— No dobrze. Dobrze. Ty byłeś za miękki… Tak? Nie! Ja… Hal! Ja nie mogę.
Odjeżdżam.
Zerwał się od stołu, ja też.
— Czyś ty zwariował! — krzyknąłem — odjeżdża! Rzeczywiście. Przez to, że…
— Tak. Tak. Mam wysłuchiwać twoich urojeń? Ani myślę. Arder nie odpowiadał: Tak?
— Daj spokój.
— Nie odpowiadał, co?
— Nie odpowiadał.
— Mógł mieć ulot? Milczałem.
— Mógł mieć tysiąc innych rodzajów awarii? A może wszedł w pasmo echowe? Może wygasiło mu sygnał, jak stracił kosmiczną, w turbulencjach? Może rozmagnesowało mu emitory, nad plamą, i…
— Dosyć.
— Nie przyznasz mi racji? Możesz się wstydzić.
— Przecież nic nie mówiłem.
— A, tak. Więc mogło się zdarzyć cokolwiek z tego, co powiedziałem?
— Mogło…
— To dlaczego upierasz się, że to było radio, radio i nic, tylko radio?
— Może masz rację… — powiedziałem. Poczułem się okropnie zmęczony i zrobiło mi się wszystko jedno. — Może masz słuszność… — powtórzyłem. — Radio… było po prostu najprawdopodobniejsze, wiesz… Nie. Nic już nie mów. I tak mówiliśmy o tym dziesięć razy więcej, niż trzeba. Najlepiej nic nie mówić.
Olaf podszedł do mnie.
— Koniu… — powiedział — ty koniu nieszczęsny… za dużo masz tego dobrego, wiesz?
— Jakiego dobrego znowu?
— Poczucia odpowiedzialności. We wszystkim trzeba znać miarę. Co masz zamiar robić?
— Z czym…
— Wiesz, z czym…
— Nie wiem.
— Jest niedobrze, co?
— Gorzej nie może być.
— Nie pojechałbyś ze mną? Albo gdzieś — sam. Jakbyś chciał, pomogę ci to urządzić.
Rzeczy mogę wziąć albo zostawisz je, albo…
— Myślisz, że powinienem wiać?
— Nic nie myślę. Ale kiedy tak na ciebie patrzę, jak odrobinę wyjdziesz z siebie, troszeczkę, wiesz, tak jak przed chwilą… to…
— To co?
— To zaczynam myśleć.
— Nie chcę stąd jechać. Wiesz, co ci powiem? Nie ruszę się stąd. Chyba, że…
— Co?
— Nic. Ten tam, w warsztacie, co on mówił? Kiedy ma być wóz? Jutro czy jeszcze dzisiaj? Bo zapomniałem.
— Jutro rano.
— Dobra. Popatrz: zmierzcha już. Przegawędziliśmy sobie całe popołudnie…
— Daj ci niebo mniej takich pogawędek!
— śartowałem. Idziemy do wody?
— Nie. Poczytałbym coś. Dasz mi?
— Bierz wszystko, co chcesz. Umiesz się obchodzić z tym szklanym zbożem?
— Tak. Mam nadzieję, że nie masz tego… tego czytacza, z takim głosikiem lukrowym.
— Nie, mam tylko opton.
— Dobra. To sobie wezmę. Będziesz siedział w basenie?
— Tak. Ale pójdę z tobą na górę, muszę się przebrać.
Dałem mu parę książek, głównie historycznych i jedną rzecz o stabilizowaniu dynamiki populacyjnej, bo go to interesowało. I biologię, z dużą pracą o betryzacji. A sam przebrałem się i zacząłem szukać slipów, które gdzieś mi się zapodziały. Nie mogłem ich znaleźć.
Wziąłem więc czarne slipy Olafa, narzuciłem płaszcz kąpielowy i wyszedłem z domu.
Słońce zaszło już. Od zachodu ciągnęła ławica chmur, wygaszając jaśniejszą część nieba.
Porzuciłem płaszcz na piasku, wystygłym z dziennego upału. Usiadłem dotykając końcami palców wody. Rozmowa poruszyła mnie bardziej, niż chciałem to przyznać. Śmierć Ardera tkwiła we mnie jak drzazga. Może Olaf miał słuszność. Może to tylko prawo pamięci, nie pogodzonej nigdy…
Wstałem i skoczyłem płasko, bez rozmachu, głową w dół. Woda była ciepła, a ja przygotowałem się na zimną i zgłupiałem trochę z zaskoczenia. Wypłynąłem. Była zbyt ciepła, jakbym pływał w zupie. Wyłaziłem po przeciwnej stronie, zostawiając na startowym słupku ciemne od wilgoci ślady rąk, kiedy coś kolnęło mnie w serce. Historia Ardera przeniosła mnie w całkiem inny świat, a teraz, może dlatego, że woda była ciepła, że miała być ciepła, przypomniałem sobie dziewczynę i było to zupełnie, jakbym przypomniał sobie coś przeraźliwego, nieszczęście, któremu nie mogę podołać — a muszę. Może to też mi się tylko ubrdało. Obracałem w głowie tę myśl, niepewnie, skulony w zapadającym zmroku. Ledwo widziałem już własne ciało, opalenizna kryła mnie w ciemności, chmury wypełniły całe niebo i niespodzianie, zbyt szybko, zapadła noc. Od strony domu zbliżało się coś białego. To był jej czepek. Ogarnęła mnie panika. Podniosłem się wolno, chciałem po prostu uciec, ale dostrzegła mnie na tle nieba.
— Panie Bregg? — odezwała się cicho.
— To ja. Chce się pani kąpać? Nie… przeszkadzam. Już idę…
— Dlaczego? Nie przeszkadza mi pan… ciepła woda?
— Tak. Jak na mój gust, zanadto — powiedziałem. Podeszła do krawędzi i skoczyła lekko.
Widziałem tylko jej zarys. Kostium był ciemny. Plusnęło. Wynurzyła się tuż u moich nóg.
— Okropna! — zawołała, wyparskując wodę. — Co on zrobi… trzeba napuścić zimnej.