Выбрать главу

To było jak natchnienie.

— Pani wie, kto ja jestem?

— Wiem.

— Ach tak? To dobrze. Z Biura Podróży?

— Nie.

— Wszystko jedno. Ja jestem — dziki, wie pani?

— Tak?

— Tak. Szalenie dziki. Jak pani się nazywa?

— Pan nie wie?

— Imię.

— Eri.

— Zabiorę cię stąd.

— Co?

— Tak. Zabiorę cię stąd. Nie chcesz?

— Nie.

— Nie szkodzi. Zabiorę cię. Wiesz, czemu?

— Chyba tak.

— Nie, nie wiesz. Ja sam nie wiem.

Milczała.

— Nic na to nie poradzę — ciągnąłem. — To się właściwie stało, kiedy cię zobaczyłem.

Przedwczoraj. Przy obiedzie. Wiesz?

— Wiem.

— Czekaj. Ty myślisz może, że ja żartuję?

— Nie.

— Skąd możesz… wszystko jedno. Czy będziesz próbowała uciec?

Milczała.

— Nie rób tego — prosiłem. — To nic nie pomoże, wiesz. Ja ci i tak nie dam spokoju.

Chciałbym, wierzysz mi?

Milczała.

— Widzisz: to nie jest tylko to, że ja nie jestem betryzowany. Mnie na niczym nie zależy, wiesz. Na niczym. Oprócz ciebie. Muszę cię widzieć. Muszę patrzeć na ciebie. Muszę słyszeć twój głos. Muszę i nic mnie więcej nie obchodzi. Nigdzie. Jeszcze nie wiem, co będzie z nami. Przypuszczam, że to się źle skończy. Ale wszystko mi jedno. Bo już jest warto.

Dlatego, że to mówię, a ty słyszysz. Rozumiesz? Nie. Ty nie możesz tego zrozumieć. Wyście się pozbyli dramatów, żeby spokojnie żyć. Ja tak nie umiem. Niepotrzebne mi to.

Milczała. Zaczerpnąłem tchu. — Eri — powiedziałem — słuchaj… najpierw usiądź.

Nie poruszyła się.

— Proszę cię. Usiądź.

Nic.

— Przecież nic ci to nie szkodzi. Usiądź.

Nagle zrozumiałem. Szczęki mi nabrzmiały.

— Jak nie chcesz, to czemu mnie wpuściłaś?

Nic.

Wstałem. Ująłem ją za ramiona. Nie broniła się. Posadziłem ją na fotelu. Przysunąłem swój, tak że kolana nasze nieomal się dotykały.

— Możesz robić, co chcesz. Ale słuchaj. Nie jestem temu winien. A ty już na pewno nie.

Nikt. Nie chciałem tego. Ale tak jest. To jest, rozumiesz, sytuacja wyjściowa. Wiem, że zachowuję się jak wariat. Wiem o tym Ale zaraz powiem ci, dlaczego. Czy w ogóle nie będziesz się już do mnie odzywać?

— To zależy — powiedziała.

— Dziękuję i za to. Tak. Ja wiem. Nie mam najmniejszych praw i tak dalej. Więc co chciałem powiedzieć — miliony lat temu były takie jaszczury, brontozaury, atlantozaury…

Słyszałaś może o nich?

— Tak.

— To były olbrzymy wielkości domu. Miały nadzwyczaj długi ogon, trzy razy dłuższy od ciała. Wskutek tego nie mogły się poruszać tak, jak by może chciały — lekko i zgrabnie. Ja też mam taki ogon, wiesz. Dziesięć lat, nie wiadomo po co, wałęsałem się po gwiazdach.

Może nie trzeba było. Ale to nic. Już tego nie odrobię. To jest mój ogon. Rozumiesz? Nie mogę zachowywać się tak, jakby tego nie było, jakby to nigdy nie istniało. Nie myślę, żebyś była tym zachwycona. Tym, co ci powiedziałem, co mówię i co jeszcze powiem. Ale nie widzę rady. Muszę cię mieć, jak długo się da, i to jest właściwie wszystko. Powiesz coś?…

Patrzyła na mnie. Wydało mi się, że trochę bardziej jeszcze zbladła, ale to mogło być oświetlenie. Siedziała wtulona w ten swój puszysty płaszcz, jakby jej było zimno. Chciałem spytać, czy jej zimno, ale znowu nie mogłem się odezwać. Mnie — o, mnie nie było zimno.

— Co pan… zrobiłby… na moim miejscu?

— Bardzo dobrze! — pochwaliłem ją. — Przypuszczam, że bym walczył.

— Nie mogę.

— Wiem. Myślisz, że mi od tego łatwiej? Przysięgam ci, że nie. Czy wolisz, żebym już poszedł, czy mogę jeszcze coś powiedzieć? Czemu tak patrzysz? Przecież już chyba wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko, nie? Nie patrz tak, proszę cię. Wszystko, w moich ustach, znaczy coś całkiem innego aniżeli u innych ludzi. A wiesz, co?

Było mi okropnie duszno, jakbym długo biegł. Trzymałem obie jej ręce — nie wiem, od jak dawna, może od początku? Nie wiem. Były takie drobne. — Eri. Ja, wiesz, nigdy jeszcze nie czułem tego, co teraz. W tej chwili. Pomyśl. Ta okropna pustka, tam. Nie do wypowiedzenia. Nie wierzyłem, że wrócę. Nikt nie wierzył. Mówiliśmy o tym, ale tylko tak.

Oni tam zostali, Tom, Arne. Venturi, i są teraz jak kamienie, wiesz, takie zamrożone kamienie, w ciemności. I ja powinienem był też tam zostać, ale jeżeli jestem tu i trzymam twoje ręce. i mogę mówić do ciebie, i ty słyszysz mnie, to może to nie jest takie złe. Takie podłe. Może nie jest, Eri! Tylko nie patrz tak. Błagam cię. Daj ani szansę. Nie myśl, że to — tylko miłość. Nie myśl tak. To jest więcej. Więcej. Nie wierzysz mi… dlaczego mi nie wierzysz? Przecież mówię prawdę. Naprawdę nie?

Milczała. Jej ręce były zimne jak lód.

— Nie możesz, co? To niemożliwe. Tak, wiem, że to niemożliwe. Wiedziałem od pierwszej chwili. Nie powinno mnie tu być. Tu powinno być puste miejsce. Należę tam. To nie moja wina, że wróciłem. Tak. Nie wiem, po co ci to wszystko mówię. To nie istnieje. Nie istnieje, co? Wszystko jedno, skoro nic cię nie obchodzi. Myślałaś, że mogę z tobą zrobić, co będę chciał? Nie zależy mi na tym, nie rozumiesz? Nie jesteś gwiazdą…

Zapadła cisza. Cały dom milczał. Pochyliłem głowę ku jej rękom, leżącym bezwładnie w moich, i zacząłem mówić do nich.

— Eri. Eri. Teraz już wiesz, że nie musisz się bać, prawda? Wiesz, że ci nic nie grozi? Ale to jest — takie wielkie. Eri. Nie wiedziałem, że może być coś takiego. Nie wiedziałem.

Przysięgam ci. Dlaczego oni lecą do gwiazd? Nie mogę tego zrozumieć. Przecież to jest tu. A może trzeba najpierw być tam, żeby to dopiero pojąć? Tak, to możliwe. Pójdę teraz. Już idę.

Zapomnij o tym wszystkim. Zapomnisz?

Skinęła głową.

— Nie powiesz nikomu? Zaprzeczyła ruchem głowy.

— Naprawdę?

— Naprawdę. To był szept.

— Dziękuję ci.

Wyszedłem. Schody. Ściana kremowa, druga zielona. Drzwi mego pokoju. Otwarłem szeroko okno, oddychałem. Jakie dobre było powietrze. Od chwili, kiedy wyszedłem od niej, byłem zupełnie spokojny.

Uśmiechałem się nawet, nie ustami ani twarzą. Uśmiech miałem w sobie, pobłażliwy, nad własną głupotą, że nie wiedziałem, a to było takie proste. Przewracałem, pochylony, zawartość sportowej walizki: Wśród sznurów? Nie. Jakieś zawiniątka, co to, nie, zaraz…

Miałem go. Wyprostowałem się i nagle się zawstydziłem. Światła. Nie mogłem tak.

Szedłem, żeby je; zgasić, kiedy Olaf stanął w progu. Był ubrany. Nie kładł się?

— Co robisz?

— Nic.

— Nic? Co tam. masz? Nie chowaj!

— To nic.

— Pokaż!

— Nie chcę. Wyjdź.

— Pokaż!

— Nie.

— Wiedziałem. Ty łajdaku!

Nie spodziewałem się tego ciosu. Otwarłem rękę, wyśliznął mi się, stuknął o podłogę, a my walczyliśmy już, wziąłem go pod siebie, przerzucił się, biurko runęło, pociągnięta lampa huknęła o ścianę, aż zagrzmiał cały dom. Miałem go już. Nie mógł się wyrwać, wił się tylko, usłyszałem krzyk, jej krzyk, puściłem go, skoczyłem wstecz. Stała w drzwiach. Olaf podnosił się na kolana.

— Chciał się zabić. Przez ciebie! — wycharczał. Trzymał się za gardło. Odwróciłem twarz. Oparłem się o ścianę, nogi trzęsły się pode mną. Było mi tak wstyd, tak strasznie wstyd. Patrzała na nas, to na jednego, to na drugiego. Olaf wciąż trzymał się za gardło.