— Synu — powiedział — przykro mi. Wstępuję na szczyt niedyskrecji, ale słyszałem. Nie mogłem nie słyszeć. Należy zamykać drzwi, poza tym masz taki zdrowy głos. Hal — ty przechodzisz samego siebie. Co chcesz od dziewczyny, żeby ci się na szyję rzuciła, dlatego, że wlazłeś raz do dziu…
— Olaf!!! — warknąłem.
— Tylko spokój może nas uratować. No, archeolog znalazł piękne wykopalisko. Sto sześćdziesiąt lat to już antyk, nie?
— Twój humor…
— Nie odpowiada ci. Wiem. Mnie też nie. Ale co ja bym z tego miał, kochany, gdybym nie wyznawał się na twojej podszewce? Znajomy pogrzeb, to wszystko. Hal, Hal…
— Wiem, jak się nazywam.
— O co ci chodzi? Kapelanie, zbiórka. Jemy i spływamy.
— Nawet nie wiem dokąd.
— Przypadkowo wiem. Nad morzem są jeszcze małe domki do wynajęcia. Weźmiecie auto…
— Jak to weźmiecie?…
— A niby jak? — Trójcą świętą? Kapelanie…
— Jeżeli nie przestaniesz, Olaf…
— Dobrze. Ja wiem. Ty byś chciał wszystkich uszczęśliwić: mnie, ją, tego Seola, czy Seona — nie, to się nie da. Haclass="underline" wyjedziemy razem. Najwyżej możesz podrzucić mnie do Houlu. Wezmę tam ulder.
— No, no — powiedziałem — nieźlem ci urządził wakacje!
— Nie narzekam, to i ty nie narzekaj. Może coś z tego będzie. A teraz dosyć. Chodź.
Śniadanie upłynęło w osobliwej atmosferze. Olaf mówił więcej niż zwykle, ale raczej w przestrzeń. Eri ani ja nie odzywaliśmy się prawie. Potem biały robot sprowadził glider i Olaf pojechał nim do Klavestry po auto. Tak mu to przyszło do głowy, w ostatniej chwili. Po godzinie auto było już w ogrodzie, załadowałem cały swój dobytek, Eri też wzięła swoje rzeczy — wydawało mi się, że nie wszystkie, o nic jednak nie pytałem: nie rozmawialiśmy właściwie wcale. I w słonecznym dniu, który stawał się upalny, pojechaliśmy najpierw do Houlu — to było trochę z drogi — i Olaf wysiadł tam; o tym, że już wynajął dla nas domek, powiedział mi dopiero w aucie.
Pożegnania właściwie nie było.
— Słuchaj — powiedziałem — jeśli zawiadomię cię… przyjedziesz?
— Myślę. Napiszę ci, jaki jest mój adres.
— Napisz na poste restante, do Houlu — powiedziałem. Podał mi swoją twardą rękę. Ile było jeszcze takich na całej Ziemi?
Uścisnąłem ją, aż mi kości zaskrzypiały, i nie odwracając się już siadłem za kierownicą.
Jechaliśmy niespełna godzinę. Olaf powiedział mi, gdzie mam szukać tego domku. Był mały
— cztery pokoje, bez basenu, ale przy plaży, nad samym morzem. Mijając, na kolejnym wzniesieniu, szeregi kolorowych domków, rozsypanych po wzgórzach, zobaczyliśmy z szosy ocean. Jeszcze nim się ukazał, dał się słyszeć jego przygłuszony, odległy grzmot.
Od czasu do czasu spoglądałem na Eri. Milczała, wyprostowana, z rzadka tylko patrząc na bok, na mijany krajobraz. Domek — nasz domek — miał być niebieski, z pomarańczowym dachem. Dotknąwszy! językiem warg, poczułem smak soli. Szosa zakręcała, biegnąc równolegle do linii piaszczystego brzegu. Ocean, z falami nieruchomymi pozornie wskutek; odległości, mieszał swój głos z wysilonym hukiem 1 motoru.
Domek był jednym z ostatnich. Mały ogródek, z krzakami szarawymi od osadu soli, nosił ślady niedawnego sztormu. Fale musiały sięgać niskiego ogrodzenia: tu i ówdzie walały się puste muszelki. Skośnie opadający dach wysuwał się do przodu, tworząc jakby z fantazją odwinięte rondo płaskiego kapelusza, dające obfity cień. Sąsiedni domek widniał za wielką, porośniętą rzadko wydmą. Było do niego ze sześćset kroków. Niżej, na półksiężycowej plaży, widniały drobne ludzkie sylwetki.
Otworzyłem drzwiczki.
— Eri…
Wysiadła bez słowa. śebym wiedział, co się działo pod tym lekko namarszczonym czołem. Szła obok mnie, ku drzwiom.
— Nie, tak nie — powiedziałem. — Ty nie możesz przejść progu, wiesz?
— Dlaczego? Uniosłem ją.
— Otwórz… — poprosiłem. Dotknęła palcami płytki, drzwi otwarły się.
Przeniosłem ją przez próg i postawiłem na podłodze.
— To taki zwyczaj. Na… szczęście…
Poszła pierwsza obejrzeć pokoje. Kuchnia była z tyłu, automatyczna, i jeden robot, a właściwie nie robot, tylko takie głupiątko elektryczne do robienia porządków. Mógł i do stołu podawać. Wykonywał rozkazy, ale mówił tylko kilka słów.
— Eri — powiedziałem — chcesz iść na plażę? Potrząsnęła głową, że nie. Staliśmy na środku największego, białego ze złotem, pokoju.
— A co chcesz, może…
Nim jeszcze dokończyłem, znów ten sam ruch. Widziałem już, jak się to zapowiada. Ale rzuciłem kości, gra musiała się toczyć.
— Przyniosę rzeczy — powiedziałem. Czekałem, czy odpowie coś, ale usiadła na foteliku zielonym jak trawa i zrozumiałem, że nie powie nic. Ten pierwszy dzień był okropny. Eri nie robiła nic demonstracyjnego, nie unikała mnie umyślnie, a po obiedzie próbowała się nawet trochę uczyć — poprosiłem wtedy, abym mógł być w jej pokoju i patrzeć na nią. Obiecałem, że się słowem nie odezwę i nie będę przeszkadzał. Ale już po piętnastu minutach (jaki byłem bystry!) zorientowałem się, że moja obecność leży na niej jak niewidzialny głaz, zdradziła mi to linia jej pleców, jej małe, ostrożne ruchy, ich skrywany wysiłek, tak że zlany potem uciekłem stamtąd i zacząłem chodzić po moim pokoju. Nie znałem jej jeszcze. Ale wiedziałem już, że jest dziewczyną niegłupią, a może i więcej. W powstałej sytuacji było to jednocześnie dobrze i źle. Dobrze, bo jeśli nie rozumiała — to domyślała się przynajmniej, kim jestem, i nie widziała we mnie barbarzyńskiego potwora ani dzikusa. Źle, bo jeśli tak było, to rada, jakiej udzielił mi w ostatniej chwili Olaf, była bez wartości. Zacytował mi aforyzm, który znałem, z księgi Hon: „Jeżeli kobieta ma być jak płomień, mężczyzna musi być jak lód”. A więc jedyną moją szansę upatrywał w nocy, nie w dniu. Nie chciałem tego i dlatego tak okropnie się męczyłem, ale zrozumiałem, że w czasie tak krótkim, jaki mam, nie wejdę w nią przy pomocy słów, że cokolwiek będę mówił, pozostanie na zewnątrz — bo to w niczym nie podważa jej racji, jej jakże słusznego gniewu, który ujawnił się tylko raz jeden, w krótkim wybuchu, kiedy zaczęła wołać: nie chcę! nie chcę! I to, że się tak szybko wówczas opanowała, też brałem za zły znak.
Wieczorem zaczęła się bać. Starałem się być cichszy od wody i niższy od trawy, jak Woow, ten mały pilot, który potrafił — najdoskonalszy milczek, jakiego znałem — nic nie mówiąc, powiedzieć i zrobię wszystko, co chciał.
Po kolacji — nie jadła nic, co wprawiło mnie w jakąś zgrozę — czułem, że zaczyna we mnie narastać gniew, tak że chwilami prawie jej nienawidziłem za własną mękę i bezbrzeżna niesprawiedliwość tego uczucia jeszcze je pogłębiała.
Nasza pierwsza, prawdziwa noc: kiedy zasnęła mi na rękach, cała jeszcze gorąca, a jej dyszący oddech zaczął przechodzić pojedynczymi, coraz słabszymi westchnieniami w niepamięć, byłem właściwie pewny, że zwyciężyłem. Przez cały czas walczyła, nie ze mną, ale z własnym ciałem, które poznawałem od cienkich paznokci, od drobnych palców, wnętrza dłoni, stóp, których każdą cząstkę i zgięcie odmykałem i budziłem jakby do życia pocałunkami, tchem, wkradając się w nią — przeciw niej, z nieskończoną cierpliwością i powolnością, tak że przejścia były niemal niedostrzegalne, a kiedy czułem narastający sprzeciw, jak śmierć, cofałem się, zaczynałem wszeptywać jej szalone, bezsensowne, dziecinne słowa, to znowu milkłem i pieściłem tylko, i oblegałem ją dotykiem, w ciągu godzin, i czułem, jak się otwiera i jak jej sztywność przechodzi w drżenie ostatniego oporu, a potem zadrżała inaczej, pokonana już, ale ja wciąż czekałem i tylko nic już nie mówiąc, bo to było poza słowami, wyłaniałem z ciemności jej leżące na posłaniu smukłe ramiona i piersi, lewą pierś, bo tam biło serce, coraz szybciej, i oddychała coraz gwałtowniej, coraz rozpaczliwiej, i stało się; to nie była nawet rozkosz, ale łaska unicestwienia i zlewania się, szturm do granicy ciał, żeby zespoliły się w gwałtowności na sekundy w jedno, nasze walczące oddechy, nasz żar przeszły w zatracenie, krzyknęła, raz, słabo, wysokim, dziecinnym głosem i objęła mnie wtedy. A potem jej ręce zeszły ze mnie, ukradkiem, jakby w wielkim wstydzie i smutku, jakby zrozumiała nagle, jak strasznie podszedłem ją i oszukałem.