— Odchodzisz!
Przybiegła do mnie, osunęła się przy łóżku na kolana i głową powiedziała, że nie.
— Nie?
— Nie.
— I nigdy nie odejdziesz?
— Nigdy.
Objąłem ją. Przyłożyła policzek do mojej twarzy, a ze mnie wszystko uchodziło: dopalający się żużel zaciętości, gniewu i szaleństwa ostatnich godzin, strach, rozpacz, leżałem pusty, jak martwy — i tylko przyciskałem ją, coraz mocniej, jakby wracały mi siły, i była cisza, światło błyszczało w złotych obiciach pokoju, a gdzieś daleko, jakby w innym świecie, za otwartymi oknami, szumiał Pacyfik.
To może wydać się niezwykłe. Ale nie mówiliśmy tego wieczoru nic, ani tej nocy. Nic, ani jednego słowa. Dopiero na drugi dzień, późno, dowiedziałem się, jak to było: kiedy tylko odjechałem, domyśliła się, po co, i przeraziła się, nie wiedziała, co robić — najpierw chciała zawołać białego robota, ale zrozumiała, że to nie pomoże; także i on — nie nazywała go inaczej — on też by nie pomógł. Może Olaf. Olaf na pewno, ale nie wiedziała, gdzie go szukać, zresztą nie było czasu. Więc wzięła domowy glider i pojechała za mną. Dogoniła mnie rychło i trzymała się z tyłu, jak długo była jeszcze szansa, że wracam tylko do domku.
— Czy wysiadłabyś? — spytałem.
Wahała się.
— Sama nie wiem. Myślę, że tak. Teraz tak myślę, ale sama nie wiem.
Potem, kiedy zobaczyła, że jadę dalej, przelękła się jeszcze bardziej. Resztę wiedziałem.
— Nie. Nic nie rozumiem — powiedziałem. — Teraz dopiero nie rozumiem. Jak mogłaś to zrobić?
— Powiedziałam sobie, że… że nic się nie stanie.
— Wiedziałaś, co chcę zrobić i gdzie?
— Tak.
— Skąd?
Po długiej chwili:
— Nie wiem. Może stąd, że cię już trochę znam… Milczałem. O wiele rzeczy chciałem jeszcze pytać, ale nie śmiałem. Staliśmy przy oknie. Z zamkniętymi oczami, czując otwierający się oceanem przestwór, powiedziałem:
— No dobrze, Eri… ale co teraz? Co… będzie?
— Powiedziałam ci już.
— Ale ja nie chcą tak… — szepnąłem.
— Inaczej nie może być — odpowiedziała po długiej chwili. — Zresztą…
— Zresztą?
— Nie chcę.
Tego dnia, pod wieczór, znowu stało się jak gdyby gorzej. Bo to wracało i postępowało, i cofało się — dlaczego? Nie wiem. Ona też chyba nie wiedziała. Jak gdybyśmy tylko w obliczu ostateczności stawali się bliscy i tylko tam znali się i mogli naprawdę zrozumieć. I noc. I jeszcze jeden dzień.
A na czwarty słyszałem, jak rozmawiała przez telefon, i okropnie się przestraszyłem.
Płakała potem. Ale przy obiedzie uśmiechała się już.
I taki był koniec i początek. Bo po następnym tygodniu pojechaliśmy do Mae, ośrodka okręgu, i tam, w urzędzie, przed biało ubranym człowiekiem, wymówiliśmy formuły, które uczyniły nas mężem i żoną. Tego samego dnia telegrafowałem do Olafa. Nazajutrz poszedłem na pocztę, ale nie było od niego nic. Pomyślałem, że może przeniósł się gdzieś i stąd ta zwłoka. Ale prawdę mówiąc, już wtedy, na poczcie, poczułem ukłucie niepokoju, bo to milczenie nie było podobne do Olafa, ale przez wszystko, co zaszło, myślałem o tym tylko chwilę i nie powiedziałem jej nic. Jak gdybym zapomniał.
VI
Jak na parą skojarzoną tylko gwałtownością mego szaleństwa, odpowiadaliśmy sobie nadspodziewanie. śycie nasze ulegało dość osobliwemu podziałowi. Jeśli dochodziło do różnicy poglądów, Eri umiała bronić swego stanowiska, ale szło wtedy zazwyczaj o sprawy ogólne, była na przykład przekonaną zwolenniczką betryzacji i broniła jej argumentami nie wziętymi z książek. To, że przeciwstawiała swój sąd mojemu tak otwarcie, uważałem za dobry znak; ale te nasze dyskusje toczyły się za dnia. Mówić w jego świetle o mnie w sposób obiektywny, spokojny, nie śmiała albo raczej nie chciała, nie wiedząc zapewne, co z jej słów będzie „wytknięciem jakiejś mojej przywary, śmiesznostki „faceta z konserwowej bańki”, by użyć wyrażenia Olafa, a co atakiem skierowanym w sedno wartości mego czasu. Ale w nocy — jak gdyby przez to, że mrok redukował nieco moją obecność i rozcieńczał ją — mówiła mi o mnie, to znaczy — o nas, i byłem rad tym cichym rozmowom w ciemności, bo litościwie skrywała liczne moje osłupienia.
Opowiadała mi o sobie, o swoim dzieciństwie, i w ten sposób po raz wtóry, a właściwie pierwszy, bo wypełniony realną, ludzką treścią, dowiedziałem się, jak misternie było zbudowane to społeczeństwo nieustającej, czule stabilizowanej harmonii. Uważało za rzecz naturalną, że posiadanie dzieci, wychowanie ich w pierwszych latach życia jest kwestią wysokich kwalifikacji i wszechstronnego przygotowania, po prostu specjalnych studiów; już aby uzyskać pozwolenie posiadania potomka, małżeństwo musiało składać coś w rodzaju egzaminów; wydało mi się to zrazu czymś niesłychanym, ale przyznać musiałem po namyśle, że paradoksalność obyczajów obciążała raczej nas, dawnych, a nie ich — bo w starej społeczności nie można było zbudować domu, mostu, wyleczyć choroby, dokonać prostej czynności administracyjnej bez określonego wykształcenia, i tylko właśnie rzecz największej odpowiedzialności, rodzenie dzieci, kształtowanie ich psychiki, oddana była na los ślepego przypadku i chwilowego pożądania, a zbiorowość zaczynała ingerować wówczas, kiedy, jeżeli popełnione zostały błędy, na ich naprawę było za późno.
Tak więc uzyskanie prawa do dziecka było teraz szczególnym wyróżnieniem, nie przyznawanym byle komu; dalej, rodzice nie mogli izolować dzieci od ich rówieśników — tworzono specjalnie dobierane, dwupłciowe grupy, w których reprezentowane były najrozmaitsze temperamenty; tak zwane dzieci trudne poddawano dodatkowym zabiegom hipnagogicznym, a uczenie wszystkich rozpoczynano niezwykle wcześnie. Nie była to nauka czytania i pisania, ta przychodziła daleko później; osobliwe kształcenie najmłodszych polegało na wprowadzaniu ich — poprzez specjalne zabawy — w funkcjonowanie świata, Ziemi, w bogactwo i rozmaitość życia społecznego; już cztero—, pięcioletnim wpajano, właśnie w taki, niejako naturalny sposób, zasady tolerancji, współżycia, poszanowania innych przekonań i postaw, nieistotności najbardziej odmiennych, zewnętrznych cech fizycznych dzieci (więc ludzi) różnych ras. Wszystko to wydawało mi się bardzo piękne, z jednym lecz zasadniczym zastrzeżeniem, albowiem niewzruszonym fundamentem tego świata, jego wszechogarniającą regułą była betryzacja. Wychowanie zmierzało właśnie do tego, aby przyjmowano ją jako oczywistość, równą narodzinom czy śmierci. Nawet kiedy z ust Eri słyszałem, jak uczą w szkołach dawnej historii, ogarniał mnie gniew, z trudem tylko powściągany. Były to, w tym ujęciu, czasy zwierzęcości i barbarzyńskiego, niepohamowanego rozrodu, gwałtownych katastrof ekonomicznych i wojennych, a nieprzemilczane osiągnięcia cywilizacyjne przedstawiano jako wyraz tych sił i dążeń, które pozwalały ludziom przezwyciężać ciemność i okrucieństwa epoki: dochodziło więc do owych osiągnięć niejako na przekór powszechnie wówczas panującej tendencji życia kosztem innych. To — powiadano — co dawniej przychodziło z największym trudem, co mogło być spełnieniem tylko dla nielicznych, do czego prowadziła droga najeżona niebezpieczeństwami i koniecznością Wyrzeczeń, kompromisów, moralnych klęsk okupujących materialne sukcesy, jest teraz powszechne, łatwe i pewne.