Była ta Koronacja sprawą całkiem prostą. Ubierali człowieka w skafander, wywozili na orbitę okołoziemską i na wysokości jakichś stu tysięcy kilometrów, gdzie Ziemia świeciła jak pięciokrotnie powiększony Księżyc, wyrzucali go po prostu z rakiety w próżnię, a potem odlatywali. I trzeba było, wisząc tak, poruszając nogami i rękami, czekać na ich powrót, na ocalenie; skafander był pewny, wygodny, miał aparatury tlenowe, klimatyzacyjne, ogrzewał, karmił nawet człowieka pastą odżywczą, wyciskaną co dwie godziny ze specjalnego ustnika.
Tak że nic nie mogło się stać, chyba żeby popsuł się aparacik radiowy, który przymocowany do skafandra z zewnątrz, dawał automatycznym sygnałem znać, gdzie znajduje się jego właściciel. Nie było w tym skafandrze jednej tylko należnej rzeczy, radia łączności, umyślnie, rozumie się, więc nie można w nim było usłyszeć żadnego głosu prócz własnego. Mając wokół siebie tę czerń niematerialną i gwiazdy, trzeba było, w nieważkim zawieszeniu, czekać.
Dosyć długo, co prawda, ale nie bardzo. Nic więcej.
Tak, ale ludzie dostawali od tego obłędu; na rakietę bazy wciągano wijących się w jakichś drgawkach epileptycznych. To było najbardziej przeciwne wszystkiemu, co tkwiło w człowieku — doskonałe unicestwienie, zatrata, śmierć z pełnią przetrwałej świadomości, było to doświadczenie wieczności, wchodziła w człowieka i dawała mu poczuć swój potworny smak. Wiedza zawsze uważana za niemożliwą, nienaoczną, o wszechkierunkowej bezdni pozaziemskiego istnienia, stawała się naszym udziałem; nieskończony upadek, gwiazdy między jakże bezużytecznymi, wijącymi się nogami, daremność, bezpotrzeba rąk, ust, gestów, wszelkiego ruchu i bezruchu, w skafandrach puchł krzyk, nieszczęśnicy wyli — dosyć.
Dość wspominań tego, co było przecież tylko próbą, wstępem, czymś przygotowanym umyślnie w sposób zapobiegliwy, i to z zabezpieczeniami: ani jednemu z „koronowanych” nie stało się, w sensie fizycznym, nic; wszystkich odnalazła rakieta bazy. Co prawda i tego nam nie mówiono, aby autentyczność sytuacji była możliwie największa.
Koronacja poszła mi dobrze, bo miałem swój własny system. To było bardzo proste i zupełnie nieuczciwe: nie wolno było tego robić. Kiedy wyrzucili mnie z luku, zamknąłem oczy. Potem rozmyślałem o różnych rzeczach. Jedyne, co trzeba było mieć w obfitości, to wolę. Trzeba sobie było powiedzieć, że się tych nieszczęsnych oczu nie otworzy, żeby nie wiedzieć co. Janssen, jak sądzę, wiedział o moim wybiegu. Nie miało to dla mnie żadnych konsekwencji.
Ale wszystko to działo się na Ziemi lub w jej pobliżu. Potem przyszła już nie wymyślona i nie stworzona laboratoryjnie próżnia, która zabijała naprawdę, nie na niby; i która niekiedy oszczędzała: Olafa, Gimmę, Thurbera, mnie, tamtych siedmiu z „Ulissesa” — i nawet dała nam wrócić. Po czym my, którzyśmy niczego tak nie pragnęli, jak spokoju, ujrzawszy nasze marzenie zrealizowane w.sposób doskonały, natychmiast wzgardziliśmy nim. To, zdaje się,
Platon powiedział: „Nieszczęsny — będziesz miał to, czegoś chciał”.
VII
Którejś nocy, bardzo późno, leżeliśmy zmęczeni miłością, przechylona w bok twarz Eri spoczywała w zgięciu mego łokcia, a podnosząc oczy mogłem widzieć na wprost, przez otwarte okno, gwiazdy w rozziewie chmur. Nie było wiatru, zasłona, przewieszona przez parapet, zastygła białawym fantomem, ale z otwartego oceanu szła martwa fala i słyszałem zwiastujący ją przeciągły huk, a potem nierówny szum, z którym łamała się na plaży, po czym na kilkadziesiąt uderzeń serca nastawała cisza i znowu niewidzialne wody szturmowały w ciemności płaski brzeg. Ale ja prawie nie słyszałem tego powtarzającego się miarowo przypomnienia ziemskiej obecności, wpatrzony szeroko otwartymi oczami w Krzyż Południa, którego Beta była naszą przewodniczką, i każdy dzień rozpoczynałem od jej namiaru, tak że w końcu dokonywałem go całkiem automatycznie, zajęty innymi myślami; prowadziła nas niezawodnie, nigdy nie gasnąca latarnia próżni. Miałem nieomal w ręku ucisk metalowych rękojeści, które przesuwałem, aby świetlny punkt, ostrze ciemności, wprowadzić w centrum pola widzenia, podczas gdy miękka gumowa obwódka okularu obejmowała brwi i policzki.
Ta gwiazda, jedna z najdalszych, nie zmieniła się prawie u samego celu, świecąc wciąż z jednakową obojętnością, podczas kiedy cały Krzyż Południa dawno rozpadł się i przestał dla nas istnieć, bo wtargnęliśmy w głąb jego ramion, a wtedy ten biały punkt, ten gwiazdowy olbrzym przestał być tym, czym wydawał się na początku, wyzwaniem; jego niezmienność ukazała nam rzeczywiste swe znaczenie, była świadectwem znikomości naszych poczynań, obojętności próżni, wszechświata, z którą nikt nigdy nie zdoła się pogodzić.
Ale teraz, usiłując wychwycić pomiędzy dwoma rozegrzmieniami Pacyfiku oddech Eri, prawie w to nie wierzyłem. Mogłem sobie.powtarzać milcząc: Naprawdę, naprawdę byłem tam — ale potwierdzenie w niczym nie osłabiało bezbrzeżnego zdumienia. Eri drgnęła.
Chciałem przesunąć się, zrobić jej więcej miejsca, ale naraz poczułem jej wzrok.
— Nie śpisz? — szepnąłem. Nachyliłem się, chcąc dotknąć ustami jej ust, ale położyła mi na wargach końce palców. Trzymała je tak chwilę, potem zeszła nimi wzdłuż mego obojczyka ku piersi, owiodła twarde zaklęśnięcie między żebrami, przycisnęła do niego dłoń.
— Co to jest? — wyszeptała.
— Blizna.
— Co to było?
— Miałem wypadek.
Zamilkła. Czułem, że patrzy na mnie. Uniosła głowę. Jej oczy były tylko ciemnością, bez blasku, widziałem ledwo zarys ramienia, oddychający, biały.
— Dlaczego nie mówisz mi nic? — szepnęła.
— Eri?…
— Dlaczego nie chcesz mówić?
— O gwiazdach? — zrozumiałem nagle. Milczała. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
— Myślisz, że nie zrozumiem?
Patrzałem na nią z bliska, przez mrok, przez szum oceanu, który wypełniał i opuszczał pokój, i nie wiedziałem, jak jej to wytłumaczyć.
— Eri…
Chciałem ją objąć. Wyswobodziła się i usiadła na łóżku.
— Nie musisz mówić, jeżeli nie chcesz. Ale powiedz, dlaczego.
— Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz?
— Teraz już wiem. Chciałeś mnie… oszczędzić?
— Nie. Po prostu boję się.
— Czego? — Sam dobrze nie wiem. Nie chcę tego rozgrzebywać. Niczego nie przekreślam. To zresztą niemożliwe. Ale mówić, znaczyłoby — tak mi się wydaje — zamknąć się w tym.
Przed wszystkimi, przed wszystkim, przed tym, co jest… teraz…
— Rozumiem — powiedziała cicho. Blada plama jej twarzy znikła, opuściła głowę. —
Myślisz, że mam to za nic…
— Nie, nie — usiłowałem jej przerwać.
— Czekaj, teraz ja. To, co myślę o astronautyce, i że sama nigdy bym nie opuściła Ziemi, to jedna rzecz. Ale to nie ma nic wspólnego z tobą i ze mną. A właściwie ma: bo jesteśmy razem. Inaczej — nie bylibyśmy, nigdy. Ona dla mnie — to ty. Dlatego tak chciałabym… ale nie musisz. Jeżeli jest, jak mówisz. Jeżeli tak czujesz.
— Powiem.
— Ale nie dziś.
— Dziś.
— Połóż się.
Opadłem na poduszki. Poszła na palcach, bielejąc w mroku. Zasunęła firankę. Gwiazdy znikły, został tylko przeciągły, z martwym uporem powracający szum Pacyfiku. Prawie nic już nie widziałem. Powiew zdradził jej kroki, posłanie ugięło się.
— Widziałaś kiedyś statek klasy „Prometeusza”?