— Nie.
— Jest bardzo wielki. Na Ziemi ważyłby ponad trzysta tysięcy ton.
— I było was tak mało?
— Dwunastu. Tom Arder, Olaf, Arne, Thomas — piloci. No i ja. I siedmiu uczonych. Ale jeśli myślisz, że tam było pusto, mylisz się. Dziewięć dziesiątych masy — to napęd.
Fotoagregaty. Magazyny, zapasy, zespoły rezerwowe — część mieszkalna jest niewielka.
Każdy z nas miał po kabinie, nie licząc wspólnych. W środkowej części kadłuba — centrala i małe rakiety do lądowania, i sondy — rakiety, jeszcze mniejsze, od pobierania próbek korony…
— Byłeś nad Arkturem — w takiej?
— Tak. Z Arderem.
— Czemu nie lecieliście razem?
— W jednej rakiecie? Bo to zmniejsza szansę.
— Dlaczego?
— Sonda to jest chłodzenie, wiesz. Taka jakby latająca lodówka. Tyle miejsca, żeby usiąść. Siedzi się w lodowej skorupie. Ten lód taje od strony pancerza i ścina się z powrotem na rurach. Sprężarki mogą się zepsuć. Wystarczy chwila, zachłyśnięcie, bo na zewnątrz jest osiem, dziesięć albo dwanaście tysięcy stopni. Jeżeli staną w dwuosobowej rakiecie, to musi zginąć dwóch. A tak — tylko jeden. Rozumiesz?
— Rozumiem.
Trzymała rękę na tym bezczułym miejscu mojej piersi.
— To… się stało tam?
— Nie, Eri — może opowiem ci coś innego?
— Dobrze.
— Nie myśl tylko… tego nikt nie wie.
— Tego?
Blizna wyodrębniała się pod ciepłem jej palców — jakby zaczynała na powrót żyć.
— Tak.
— Jak to możliwe? A Olaf?
— Olaf też nie. Nikt. Okłamałem ich. Eri. Już muszę ci powiedzieć, za daleko zalazłem.
Eri… to było w szóstym roku. Wracaliśmy już, ale w obrębie chmury nie można iść szybko.
To jest wspaniały widok; im szybciej idzie statek, tym gwałtowniejsza staje się luminescencja chmury — za nami ciągnął się ogon, nie jak ogon komety, raczej jak zorza polarna, rozwiany na boki, w głąb nieba, ku alfie Eridana, na tysiące i tysiące mil… Ardera i Ennessona nie było już. Venturi też nie żył. Budziłem się zawsze o szóstej rano, światło zmieniało się wtedy z niebieskiego na białe. Usłyszałem Olafa, mówił ze sterowni. Zauważył coś ciekawego.
Poszedłem na dół. Radar pokazywał plamkę, trochę z kursu. Przyszedł Thomas i zastanawialiśmy się, co to może być. Na meteor było za wielkie, zresztą meteory nigdy nie chodzą same. Na wszelki wypadek zmniejszyliśmy jeszcze szybkość. To zbudziło tamtych.
Kiedy przyszli, pamiętam, Thomas żartował, że to pewno statek. Nieraz się tak mówiło. W przestrzeni muszą być statki innych układów, ale łatwiej spotkałyby się dwa komary wypuszczone po przeciwnych stronach kuli ziemskiej. Byliśmy już przy rozziewie tej zimnej chmury mgławicowej, pył stał się tak rzadki, że gołym okiem widziało się gwiazdy szóstej wielkości. Ta plamka okazała się planetoidą. Coś jak Vesta. Ze ćwierć biliona ton, może więcej. Wyjątkowo regularna, prawie kulista. To jest rzadkie. Mieliśmy ją od dziobu, na dwu miliparsekach. Szła kosmiczną, a my — za nią. Thurber spytał mnie, czy możemy podejść bliżej. Powiedziałem, że możemy, na ćwiartkę mikroparseka.
Zbliżyliśmy się. W teleskopie wyglądała jak jeżozwierz — najeżona kolcami kula.
Osobliwość. Prawie do muzeum. Thurber zaczął się spierać z Bielem, czy jest pochodzenia tektonicznego. Thomas wtrącił, że to można rozstrzygnąć: W energii straty żadnej, i tak nie zaczęliśmy się jeszcze rozpędzać. Poleci, weźmie parę okruchów i wróci. Gimma wahał się. Z czasem byliśmy dobrze — mieliśmy wciąż rezerwę. W końcu zgodził się. Pewno dlatego, że byłem tam. Chociaż nic nie mówiłem. Może właśnie dlatego. Bo wytworzyły się między nami takie stosunki — ale o tym kiedyś indziej. Zastopowaliśmy; taki manewr trwa; planetka odeszła tymczasem, mieliśmy ją na radarach. Byłem niespokojny, bo od rozpoczęcia powrotu wciąż sypały się biedy. Awarie, głupie, ale trudne do usunięcia — i jak gdyby bez rozsądnego powodu. Nie mam się za przesądnego, chociaż wierzę w prawo serii. W końcu brakło mi jednak argumentów. Wyglądało to na dziecinadę — mimo to sam sprawdziłem silnik Thomasa i powiedziałem mu, żeby uważał. Na kurz.
— Na co?
— Na kurz. W obrębie zimnej chmury planetoidy działają jak odkurzacze, wiesz? Ściągają go z przestrzeni, w której krążą, a mają na to czas. Osadza się warstwami, tak że może je dwukrotnie powiększyć. Ale wystarczy dmuchnąć wylotami albo nawet stąpnąć mocniej, a podnosi się kurzawa i wisi tak. Zdawałoby się, głupstwo, ale nic nie widać. Więc mu to powiedziałem. Sam zresztą wiedział, nie gorzej ode mnie. Olaf wystrzelił go z burtowej wyrzutni, poszedłem na górę, do namiarowni, i zacząłem go prowadzić. Widziałem, jak podchodził, jak manewrował, odwrócił pocisk i opuścił się na powierzchnię jak po sznurku.
Wtedy oczywiście straciłem go z oczu. Było to jednak, w skali ziemskiej, ze trzy mile…
— Widziałeś go w radarze?
— Nie, na optycznej, to znaczy przez lunetę. Infraczerwoną. Ale rozmawiałem z nim cały czas. Przez radio. W momencie kiedy pomyślałem, żem dawno nie widział u Thomasa tak starannego lądowania — myśmy wszyscy zaczęli jak gdyby bardziej uważać, kiedy rozpoczął się powrót… — zobaczyłem mały błysk i ciemna plama zaczęła się rozpełzać na tarczy planetoidy. Gimma, który stał obok mnie, krzyknął. Myślał, że Thomas, w ostatniej chwili, chcąc wyhamować upadek, uderzył płomieniem. To się tak mówi, wiesz. Daje się jeden momentalny odrzut, naturalnie nie w takich warunkach. I wiedziałem, że Thomas nigdy by tego nie zrobił. To musiał być piorun.
— Piorun? Tam?
— Tak. Widzisz — każde ciało, poruszające się z wielką szybkością w chmurze, ładuje się elektrycznością statyczną, od tarcia. Między „Prometeuszem” a tamtą planetką panowała różnica potencjałów. To mogą być miliardy woltów. Nawet więcej. Kiedy Thomas lądował, skoczyła iskra. To był ten błysk, a od nagłego żaru wstał kurz i po minucie cała tarcza była zakryta chmurą. Nie słyszeliśmy go — jego radio trzeszczało tylko. Byłem wściekły, najwięcej na siebie, że to zlekceważyłem. Rakieta miała specjalne odgromniki, kolcowe, i ładunek powinien był spłynąć ognikami Elma, cicho. Ale nie spłynął. Zresztą wyładowania zdarzają się, ale nie takie. To było wyjątkowej mocy. Gimma spytał mnie, jak sądzę, kiedy chmura opadnie. Thurber o nic nie pytał, było jasne, że to są dni. Doby.
— Doby?
— Tak. Bo ciążenie jest tam nadzwyczaj małe. Kamień, puszczony z ręki, spada nieraz i parę godzin. Co dopiero kurz, który wyrzuciło na setki metrów w górę. Powiedziałem Gimmie, żeby zajął się swoimi sprawami, bo musimy czekać.
— I nic nie można było zrobić?
— Nie. To znaczy, gdybym miał pewność, że Thomas tkwi w rakiecie, mógłbym zaryzykować. Odwróciłbym „Prometeusza”, podszedłbym i dmuchnąłbym z bliska pełnym ciągiem, żeby się to świństwo rozleciało na całą Galaktykę — ale nie miałem tej pewności. A szukać go?… Powierzchnia planetki wielkością dorównywała, bo ja wiem, Korsyce. Poza tym w pyłowej chmurze mógłbym przejść obok niego na wyciągnięcie ręki i nie zobaczyłbym go. Było jedno wyjście. On miał je w ręku. Mógł wystartować i wrócić.
— Nie zrobił tego?
— Nie.
— Nie wiesz, czemu?
— Domyślam się. Musiałby startować na ślepo. Ja widziałem, że ta chmura sięga, no — pół mili nad powierzchnię, ale on tego nie wiedział. Bał się zderzenia z jakmiś nawisem, skałą. Mógł wylądować na dnie głębokiej szczeliny. No i wisieliśmy tak jeden dzień, drugi — tlenu i zapasów miał na sześć. śelazna racja. Oczywiście nikt nie był w stanie cokolwiek robić. Chodziło się i wymyślało sposoby wyciągnięcia Thomasa z tej bredni. Emitory. Różne długości fal. Rzucaliśmy tam nawet flary. Ani błysły, ta chmura była czarna jak grób. Trzeci dzień — trzecia noc. Pomiary wykazywały, że opada, ale nie byłem pewien, czy opadnie, całkiem przez tych pozostających Thomasowi 70 godzin. Bez żywności mógł tam w końcu siedzieć i dłużej, ale nie bez powietrza. Nagle przyszedł mi do głowy pomysł. Rozumowałem tak: rakieta Thomasa jest, w znacznej części, ze stali. Jeżeli na tej przeklętej planetoidzie nie ma rud żelaza, to może uda się go znaleźć ferrowskazem. Takim aparatem do wykrywania żelaznych przedmiotów, wiesz. Mieliśmy bardzo czuły. Reagował na gwóźdź z odległości trzech czwartych kilometra. Rakietę wykryłby na wiele mil. Musieliśmy z Olafem przejrzeć jeszcze to i owo w aparacie. Potem powiedziałem Gimmie, co i jak — poleciałem.