— Sam?
— Tak
— Dlaczego sam?
— Bo bez Thomasa było nas już tylko dwóch, a „Prometeusz” musiał mieć pilota.
— I oni się zgodzili? Uśmiechnąłem się po ciemku.
— Byłem pierwszym pilotem. Gimma nie mógł mi rozkazywać, tylko proponować, a ja obliczałem szansę i mówiłem tak albo nie. To znaczy mówiłem, naturalnie, tak. Ale w awaryjnych sytuacjach decyzja należała do mnie.
— A Olaf?
— No, znasz już trochę Olafa. Możesz sobie wyobrazić, że nie od razu poleciałem. Ale w końcu to ja właściwie wysłałem Thomasa. Nie mógł temu zaprzeczyć. Dość że poleciałem.
Oczywiście, bez rakiety.
— Bez rakiety?…
— Tak, w skafandrze, z gazowym pistoletem. To trwało trochę, ale nie tak długo, jakby się zdawało. Kłopot miałem z ferrowskazem, bo to była prawie skrzynia, okropnie nieporęczna.
Nie ważył tam naturalnie nic, ale wchodząc w chmurę musiałem uważać, żeby o coś nie stuknąć. Chmurę, kiedy się tam zbliżyłem, przestałem widzieć, tylko gwiazdy poczęły znikać, najpierw po kilka, od obwodu, potem już pół nieba było czarne — obejrzałem się. „Prometeusz” świecił cały z daleka, miał takie urządzenie do luminizowania pancerza.
Wyglądał jak biały, długi ołówek z grzybkiem na końcu — to był fotonowy reflektor. Naraz wszystko znikło. Przejście było ostre. Może sekunda czarnej mgły, potem już nic. Radio miałem wyłączone, zamiast niego w słuchawkach śpiewał mi ferrowskaz. Do skraju chmury leciałem ledwo parę minut, ale opadałem na powierzchnię ponad dwie godziny — musiałem uważać. Elektryczna latarka okazała się na nic, jak się zresztą spodziewałem. Zacząłem szukać. Wiesz, jak wyglądają wielkie stalaktyty, w jaskiniach…
— Wiem.
— Coś w tym rodzaju, tylko bardziej niesamowite. Mówię o tym, co zobaczyłem później, kiedy chmura już opadła, bo w czasie tych poszukiwań nic, jakby ktoś smołą zalał szybę skafandra. Skrzynkę miałem na szelkach. Musiałem poruszać antenką, nasłuchiwać, idąc z wyciągniętymi rękami — nigdy w życiu nie naprzewracałem się tyle, co tam. Nieszkodliwie tylko dzięki nikłości ciążenia, i naturalnie żeby choć trochę było widać, człowiek dziesięć razy zdążyłby odzyskać równowagę. Ale tak — komuś, kto tego nie zna, trudno opowiedzieć… Ta planetka składała się z nagromadzenia iglic, z balansujących głazów — stawiałem nogę i zaczynałem lecieć gdzieś, z tą pijaną powolnością naturalnie, odbić się nie mogłem, bo wówczas przez kwadrans szybowałbym w górze. Musiałem po prostu czekać, próbowałem tylko iść dalej, wówczas osypiska ruszały pode mną, te gruzy, filary, ułomki kamienia, wszystko było zaledwie sczepione, bo przecież wiązała je siła niezwykle nikła — co nie oznacza, żeby padając na człowieka, wielki głaz nie mógł go tam zabić… bo wtedy działa masa, nie ciężar; jedno tylko, że zawsze jest czas uskoczyć, naturalnie, jeśli się ten upadek, takie runięcie widzi… albo słyszy przynajmniej. Ale tam i powietrza nie było przecież, więc tylko po drgnieniach skały pod podeszwami orientowałem się, że znów musiałem wyważyć z równowagi cały jakiś skalny gmach, i mogłem tylko czekać, czy z tej smoły nie wychynie odłam, który zacznie mnie zgniatać… Jednym słowem, tak sobie tam wędrowałem godzinami i dawno przestałem traktować mój pomysł z ferrowskazem za genialny… Na każdy krok także dlatego musiałem uważać, bo nieopatrznie znalazłem się już parę razy w powietrzu, to znaczy, w zawieszeniu… jak w błazeńskim śnie. W końcu złapałem sygnał. Gubiłem go coś osiem razy, nie pamiętam dokładnie, dość że kiedy znalazłem rakietę, na „Prometeuszu” była już noc.
Stała skosem, wkopana do połowy w ten piekielny pył. To jest coś najmiększego, najdelikatniejszego na świecie, wiesz? Substancja omal niedotykalna… najlżejszy puch stawia na Ziemi znacznie większy opór. Drobinki są tak niewiarygodnie małe… Zajrzałem do środka, nie było go w rakiecie. Powiedziałem, że stała skosem, ale nie byłem tego wcale pewny; człowiek nie mógł oznaczać tam pionu bez specjalnych aparatów, trwałoby to i tak z godzinę, a zwykły ciężarek, nic prawie nie ważąc, jak mucha latałby na końcu sznurka, zamiast uczciwie go naciągnąć… Nie dziwiłem się więc, że nie próbował startu. Wlazłem do środka. Od razu zobaczyłem, że usiłował zmajstrować precyzyjny pion, z tego, co miał pod ręką, i nie wyszło mu. śywności zostało nawet sporo, za to tlenu nic. Musiał przetłoczyć wszystko, co miał, do butli skafandra i wyszedł.
— Dlaczego?
— Tak, ja też się pytałem, dlaczego. Był tam trzy dni. W takiej rakiecie jest tylko fotel, ekran, dźwignie i klapa za plecami. Siedziałem tam chwilę. Rozumiałem już, że go nie znajdę.
Przez sekundę pomyślałem, że może wyszedł właśnie wtedy, kiedy przyleciałem, że użył gazowego pistoletu, aby wrócić na „Prometeusza”, siedzi tam już, podczas kiedy ja łażę po tych gruzach pijanych… wyskoczyłem z rakiety tak energicznie, aż wyniosło mnie w górę i poleciałem. śadnego poczucia kierunku, nic. Wiesz, jak jest, kiedy w zupełnej ciemności zobaczy się iskierkę? Jak oczy potrafią fantazjować na jej temat? Jakie z niej wywodzą promienie, wizje — więc, zmysł równowagi… z nim jest coś podobnego. Tam gdzie w ogóle nie ma ciążenia, jeszcze pół biedy, skoro się człowiek przyzwyczai. Ale kiedy pojawia się nadzwyczaj słabe, jak na tej skorupie… błędnik, podrażniony, reaguje właśnie w sposób — błędny, żeby nie powiedzieć — obłędny. To ci się zdaje, że mkniesz świecą w górę, to że lecisz w otchłań, i tak wciąż. A są jeszcze sensacje wirowania i wzajemnego przesuwania rąk, nóg, torsu — jakby wszystko pozamieniało się miejscami, jakby głowa wyrastała nie ze swego miejsca…
Więc takem sobie tam leciał, aż wyrżnąłem o jakąś ścianę, odbiłem się, zaczepiłem o coś, zrolowało mnie, ale zdążyłem chwycić się wystającej bryły… Ktoś tam leżał. Thomas.
Milczała. W ciemności szumiał Pacyfik.
— Nie. Nie to, co myślisz. śył. Od razu usiadł. Włączyłem radio. Na taką małą odległość mogliśmy się doskonale porozumiewać.
— To ty? — odezwał się.
— Tak, to ja — powiedziałem. Scena jak z kiepskiej komedii, taka niemożliwa. Ale tak było. Wstaliśmy obaj.
— Jak się czujesz? — spytałem.
— Świetnie. A ty?
To mnie odrobinę zdziwiło, ale powiedziałem:
— Dziękuję ci, bardzo dobrze. W domu też wszyscy zdrowi.
To było idiotyczne, ale myślałem, że on umyślnie tak — żeby pokazać, że się trzyma, rozumiesz?
— Rozumiem.
Kiedy stał całkiem blisko, widziałem go trochę w blasku naramiennej lampki, jako taką gęściejszą ciemność. Wymacałem skafander — był cały.